wtorek, 30 grudnia 2014

Stop hejtin

Wreszcie mam wolne, szok i niedowierzanie. Czuję się mniej więcej w ten sposób:

a także zmieniam stan skupienia na luźną plazmę wyzbytą priorytetów i stabilizującego kośćca obowiązków i dobrze mi z tym. Zaskakuje mnie, jak długo można spać o każdej porze doby i być z tego powodu niezmiennie zadowolonym. Oddaję się też takim zajęciom jak czytanie powieści obyczajowych o możliwie niedynamicznej akcji ("Fermenty" Reymonta - he; akcja rozgrywa się na stacji kolejowej), rozwiązywanie sudoku oraz tzw. gra w kulki (wirtualne).

Jak widać, uskuteczniam coś co nazywa się unikaniem wzruszeń (nomenklatura według niezastąpionych "Fermentów"). Jest to ważne raz na jakiś czas, jeśli chce się zachować zdrowie psychiczne.

Z tego też powodu unikam nieco Internetu. Oczywiście to nie jego wina. Podobno mieć dostęp do Internetu to jak mieć kontakt z milionami doradców jednocześnie. Brzmi to więcej niż zachęcająco. Jest to jednak kraina, w której wieje zmienny wiatr i przezeń można podryfować w naprawdę dziwne rejony, zwłaszcza jeśli nie chce się wkładać specjalnego wysiłku w ustawianie żagli oraz steru.

Internet to wspaniały i wciąż pączkujący żywy pomnik ludzkiej kreatywności, ale te wszystkie czarodziejskie owoce i ich odżywcze pędy wyrastają na cuchnącym błotku szlamiastych przywar, które każą mi się zastanawiać, czy wszyscy ludzie których mijam na ulicy, z którymi jeżdżę autobusami itd. to naprawdę krwiożercze, bewzględne bestie, które lubią obrażać innych zupełnie bezinteresownie, za to na różnorodne sposoby, nieraz bardzo wyrafinowane, jakby anonimowość była luzem dla hamulców i detergentowym poślizgiem pod płozy saneczek w sadystycznej konkurencji wolnej.

Mówi się, że to przede wszystkim posiadanie (i używanie) telewizora znacząco wpływa na obniżenie zadowolenia z życia i szkodzi tzw. równowadze wewnętrznej. W necie (właśnie, w necie) natykam się niekiedy na wypowiedzi osób, które twierdzą, że pozbyły się telewizora, bo urządzenie to w naturze swej szkodzi na zdolność skupiania uwagi, ale przede wszystkim, prezentując głównie treści drastyczne, wprawia w niepokój i wywołuje poczucie ciągłego zagrożenia. Dlatego osoby owe wyrzuciły telewizor, a teraz honorowe miejsce w ich domu zajmuje ON, komputer z dostępem do sieci (niektórzy mają urządzenia z dostępem do neta w każdym dosłownie pomieszczeniu).

Ja tam nie wiem. W stosowaniu telewizji można cały czas jechać na uspokajających programach przyrodniczych, albo pouczających programach o nauce na luzie. Tymczasem w necie nawet pod materialem wideo o życiu flamingów może wylać się fala czystej mizantropii, zwłaszcza jeśli ktoś napisze coś zupełnie niezwiązanego z tematem o tym, że  za PRL to każdy miał pracę, a teraz bieda i złodziejstwo, albo że pedały prześladują "normalnych" (skojarzenie z różowym upierzeniem flaminga)  i że teraz bycie normalnym jest tak rzadkie, że aż nienormalne, pozdro dla normalnych. Zaprawdę, otwieram jakiś temat i z góry potrafię, z dużą dokładnością, przewidzieć treść komentarzy. Dlatego na razie przechodzę na odwyk, na momencik, bo najpierw interesuje mnie, co ludzie mają do powiedzenia, a potem wychodzi jak zwykle.

Trumieniec wyjątkiem, z powodu zadowalającej ilości wolnego czasu (wakacje do szóstego!) zamierzam go nieco stuningować.

wtorek, 9 grudnia 2014

Oesu

Poniższa notka może urazić szeroko pojęte uczucia i ogólnie nie zachęcam do jej czytania.

Zasadniczo unikam podejmowania tematów religijnych ponieważ są dosyć kłopotliwe. Jednak poruszyć taki temat raz na dziesięć lat to częstotliwość prawdopodobnie bezpieczna i nie jakoś nadmiernie nachalna, więc postanawiam zrobić mały wyjątek i dać się ponieść inspiracji, jakiej dostarczyła mi ta strona: http://www.kazdystudent.pl/a/modlitwy.html, a konkretnie zamieszczony na niej bardzo ciekawy tekst dotyczący tego, jak się modlić, żeby modlitwa była SKUTECZNA, to znaczy żeby Pan Bóg spełnił prośbę w intencji której odmawiana jest modlitwa.

Z wiarą w Boga jest jak z jedzeniem. Jak z marynowanymi jajka... No dobra, może żeby porównanie było mniej przyziemne: jak z miłością (mam na myśli romantyczny podgatunek). Można się w kimś zakochać, nawet jeśli obiekt składa się z jednej wielkiej wady, i odkochać się jest trudno, albo i nawet niemożliwe. Podobnie nie można zakochać się w kimś na zawołanie, nawet jeśli, podsumowując za i przeciw w skoroszycie Excela, chodzi o kogoś tryskającego zaletami i pękającego od cnót, prawdziwy ideał ukuty w kuźni ideałów itp. Jest to uczucie, które jest albo nie. Np. William Styron (♥) napisał w powieści Lie down in darkness:  
 "I tried to tell you that love wasn't in the mind or the heart or the flesh, but something that comes as easy as morning and never leaves."  
Pomijając to, że zupełnie się z w/w zgadzam, zmierzam do tego, że w Boga tak samo po prostu się wierzy i trudno przestać, albo się nie wierzy, niezależnie od dowodów, "dowodów" i innych świadectw na korzyść opozycji. Lub też, jest się tzw. istotą duchową bądź się nie jest. Dlatego, chociaż jestem człowiekiem areligijnym, akceptuję i staram się zrozumieć przeciwne stanowiska, a także czytam czasem z ciekawości takie teksty jak wyżej wymieniony (natrafiłam na niego z powodu internetowej reklamy).

Tekst zaczyna się mocnym wejściem:
Kiedy byłam ateistką, miałam dobrą przyjaciółkę, która często się modliła. Co tydzień mówiła mi o sprawach, które powierzała Bogu, i co tydzień widziałam, jak Bóg czyni coś niezwykłego w odpowiedzi na jej modlitwę. Obserwowanie czegoś takiego tydzień po tygodniu jest dla ateisty naprawdę trudne do zniesienia. Po pewnym czasie argument o „zbiegu okoliczności” brzmi zupełnie nieprzekonująco.

Na szczęście powodzenie w życiu nie jest wprost proporcjonalne do ilości wystosowanych modlitw, inaczej dawno mieszkałabym pod mostem w kartonie po chińskim jedzeniu na wynos.

Puenta tekstu jest taka, że żeby modlitwa została wysłuchana, należy nawiązać "osobistą więź z Bogiem" 
(Wyobraź sobie, że Jan Kowalski postanawia zwrócić się z prośbą do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego (którego nawet nie zna), by ten podżyrował mu pożyczkę na samochód. Oczywiście nie ma na to żadnych szans -- zakładamy, że rektorowi nie brakuje piątej klepki. Jednak jeśli o podżyrowanie pożyczki na samochód poprosi go córka, rektor z pewnością się zgodzi. Więź ma znaczenie.)
Powyższe sugeruje wprost, że Bóg w spełnianiu próśb kieruje się przede wszystkim czystym nepotyzmem (co mnie nie dziwi, jest to tylko jedna z wielu jego wad). Dziwi mnie natomiast postawa wyznawców: wymowa tekstu jest jednoznaczna - jak to zrobić, żeby Bóg pomógł Ci w Twoich osobistych problemach (Wiemy, że ludzie chorują, a nawet umierają, mają poważne problemy finansowe i dopadają ich różnorakie przeciwności...). Różnorakie, kurna, przeciwności...! Nie wiem, jak to ująć, żeby nie zabrzmiało zbyt pompatycznie, ale nie rozumiem, jak można się modlić o jakieś pierdoły typu zdanie prawa jazdy albo przyznanie kredytu na remont łazienki, jeśli na świecie jest chociaż jedna osoba, która nie ma co jeść albo ciągle marznie (a jak już się odhaczy ludzi, nie można pominąć zwierząt- skoro PB powiedział, że człowiek ma nad nimi panować, to po co dał tym biedactwom układ nerwowy, nie mówiąc o zdolności do odczuwania emocji? W imię zasady, że duży sadyzm zawsze jest lepszy niż sadystyczny półśrodek?). Tymczasem chrześcijanie modlą się o siebie, lub co najwyżej o krewnych pierwszego stopnia, jednocześnie dając swojemu PB do zrozumienia, że podejmuje kiepskie decyzje zsyłając na nich choroby i inne problemy (relacja bóg-wyznawca ogólnie nadaje się na kozetkę do psychoanalityka). Nie wstyd im? Nie czują się z tym głupio i jak skończeni egoiści? Pytam poważnie.

Po powyższej lekturze (mimo tak mocnego wstępu) mój stosunek do idei boga promowanej przez chrześcijaństwo pozostał niezmienny, czyli dość lodowaty. Już wolę buddyzm, tam przynajmniej mają przejrzyste wytyczne do natychmiastowego zastosowania praktycznego (np. "powstrzymanie się od mowy dzielącej ludzi" - a dajmy na to kościół jest miejscem obmawiania otoczenia ożywionego już niemalże na mocy polskiej tradycji); tymczasem z dziesięciu przykazań dość ważkie "nie zabijaj" zajmuje piąte (!) miejsce, bo pierwsze trzy Bóg poświęca na to, jak go czcić, żeby mógł miło spędzić dzień, a takie priorytety cechują osoby posiadające władzę ORAZ mające niskie poczucie własnej wartości. Trudno zdobyć się na poukładane moralnie życie z tak niestabilnym psychicznie przywódcą. No i jeszcze te wszystkie manipulacje emocjonalne, wymachiwanie przed twarzą "poświęceniem" jedynego syna, podczas gdy w samym dwudziestym wieku miliony zmarły w o wiele większych cierpieniach niż ten nieszczęsny ukrzyżowany jednorazowo Jezus, od czego minęły dwa tysiące lat. Czy Bóg nie czuje się głupio z tym niedojrzałym wybiegiem?

Myślę, że religie mają przede wszystkim funkcję porządkowania społeczeństwa: to zbiór zasad mówiący, jak się zachowywać, żeby zbiorowość ludzka funkcjonowała lepiej niż jako tako. Niestety wiele z nich głównie dzieli, zamiast łączyć. Chrześcijaństwo, nawet jeśli ma pewien potencjał wychowawczy, jest podatne na wypaczanie, ale i samo sobie winne (było napisać bardziej konkretne dziesięć przykazań. Ale uważam też, że to całkiem wygodne, tak móc sobie interpretować Słowo Boże według własnego widzimisię czy aktualnej prognozy pogody).

W każdym razie, jeśli ktoś, będąc chrześcijaninem, faktycznie posiada magiczną umiejętność osiągania wysokiej skuteczności modlitw, to czy mógłby modlić się za stworzenia, które FAKTYCZNIE cierpią, a nie za własną dupę? Dziękuję z góry, ja nie mogę, bo nie wierzę w te okropieństwa i nic na to nie poradzę.

niedziela, 7 grudnia 2014

Plz help

Mf, tak lubię Trumieńca i tyle rzeczy chciałabym na nim zmienić, i ciągle traktuję go jak siedzibę w remoncie. Obecne dekoracje i gadżety to czysta prowizorka. Niestety pod względem zawodowym jestem przez P.A.N. eksploatowana jak prowincja ropy naftowej. Od końca listopada do świąt nie mam ANI JEDNEGO dnia wolnego (uwzględniając weekendy) a ze względu na eksperymentoplan nierzadko przychodzę pierwsza (np. o szóstej rano - wstaję, zanim jeszcze na dobre zrobi się ciemno) a wychodzę ostatnia. W związku z tym póki co nie mam za specjalnie życia prywatnego (tę notkę też piszę z instututu). 

Ponadto czeznę (jest w ogóle takie słowo?) pod względem fizycznym. Staram się temu jakkolwiek zapobiegać i poświęcać przynajmniej pół godziny dziennie na podskakiwanie i machanie ciężarkami, tak jak robią to fit-ludzie z nagrania dvd (zajęcie dziwne z definicji). Obecne czasy są pod tym względem naprawdę nie halo. Tysiące lat przeciętne homo musiało się nazapierniczać, żeby coś upolować czy uzbierać i jadalnie przysposobić, jakieś kości z których można wyssać szpik, jakaś czaszka z której można wyjeść mózg itd., przy uprawie roli też trzeba się namachać, nie. A tu nagle łup i okazuje się, że dużo łatwiej skombinować dowolny produkt spożywczy, niż znaleźć okazję do jakiegokolwiek ruchu! Np. ja! Ciągle siedzę, stoję a potem znowu siedzę, w busach i autobusach! A przecież wskutek trudów i znojów dziesiątek tysięcy pokoleń biegających po sawannie człowiek ma całkiem niezłe ciało przystosowane do ruchu; może nie tak wspaniałe, jak słoń czy pantera śnieżna, ale jednak. Jak to skonfrontować ze skakaniem przed telewizorem? Co by pomyślał sobie o mnie mój afrykański przodek, obserwując ten dziwaczny dywanowy rytuał? Ale to i tak nie jest jeszcze najlepsze - czasem w weekend wyrywam się na boiskową bieżnię (jest w porzo i za darmo) a tuż obok wybudowali niedawno fitness club. Fantastyczne: ludzie płacą tam za to, żeby biegać na bieżniach elektrycznych jak chomiki i w tym czasie przez wielkie panoramiczne okna oglądają ludzi którzy biegają na boisku. Co prawda też nie jest to żadna czysta natura, bo biega się w kółko, ale przynajmniej jest prawdziwy stały grunt. Dzi-wne. Może tamci z fitness-clubu wychodzą z założenia, że odchudza tylko to, za co się zapłaci.

W instutucie zbudowali nam piękną, naukową łazienkę z prysznicem - na początku mnie to dziwiło, ale obecnie, biorąc pod uwagę mój grafik, uważam to za świetną inwestycję. Mam plecaczek do joggingu. Tani był, działa. Poważnie rozważam, żeby przynajmniej raz w tygodniu PRZYBIEGAĆ do instututu.

niedziela, 9 listopada 2014

1961-1989

Dzisiaj dzień ważny, świecący światłem odbitym z powodu rezonującej historii. Gdy tak świeci, dodaje sobie urody: w tym świetle wyraźniej widać jego zalety. Przynajmniej mnie, czy jeszcze  kogoś, rusza to, że dwadzieścia pięć lat temu zburzono mur w Berlinie. To niedaleko.

Mur (ur. 1961 lub wcześniej, zm. 1989) był tylko ostateczną materializacją tego, co wzdłuż jego robaczej sylwetki i tysiąca zapartych w ziemię betonowych stóp od dawna istniało; w wcześniej w tym miejscu ciągnęła się ściana iskier niewidzialnych, ale gęstych i kłujących: na zetknięciu dwóch światów przeciwległych (polityka, powojnie, tu) zawsze są takie elektryczne wyładowania. Może nawet, gdyby odpowiednio długo poczekać (a chyba krótkie byłoby to czekanie), iskry złączyłyby się w litą ścianę i wyrosłoby tam pole siłowe. A co wtedy można by poradzić? Pola  siłowego nie da się przekroczyć. Podobnie prawie się nie da zdeptać muru i przejść na tę drugą stronę. Jeśli chodzi o ten konkretny mur i przekraczanie, to wielu próbowało i zginęło. Dziś już trudno powiedzieć, po co.

Skoro mur zburzono, to ktoś musiał go najpierw zbudować - nie umiem przestać o tym myśleć. Społeczeństwo to zwykła tkanka. Dziwna, ale typowa! Każdy buduje społeczeństwo, ono bez każdego nie istnieje, ale i każdy bez niego jest niczym, jak przychodzi do murowania. To paradoksalne i nielogiczne, ale najwyraźniej spotykane już na poziomie komórkowym (patrz: ciało). Problem (i korzyść) polega na tym, że każdy jest od społeczeństwa zależny. Co ono sobie wymyśli, trzeba wziąć, trzeba żyć w tym, bo żyjemy dzięki tkance, nie umiejąc nic w codziennej praktyce. Na przykład. Nie umiem nic wyprodukować. Umiem zrobić szalik na drutach (coś krzywy), ale nie umiem zrobić drutów. M'kay, druty czymś zastąpię, to prosta konstrukcja i szlus, ale nie umiem zrobić włóczki, nawet. Nie mówiąc o czymkolwiek innym. Jeżdżę szybko z miejsca na miejsce dzięki społeczeństwu, które dostarcza maszyn i ludzi, śpię w domu, w  prawdziwym domu - nie mam pojęcia, jak buduje się dom. A może więc pozostaje tylko się cieszyć, że społeczeństwo sprzyja. Mogło być o tyle gorzej. Mamy tyle oczywistych rzeczy, za które inni ludzie oddaliby wszystko... Ale akurat tego nie mieli do oddania.

Oglądałam/czytałam ostatnio fotoreportaż o osobach, które wytatuowały sobie na ramieniu numery obozowe swoich dziadków czy innych retropokoleniowych krewnych, obozowych ocaleńców. Moja pierwsza reakcja: o fu. Oh my. Przecież to jakby udawać, że tamci naziści ciągle żyją (nota bene "tamci", bo na ich miejsce zdążył już chyba wyrosnąć pewien zapas nowych). Przecież to jakby wytatuowali numer już na drugim Żydzie z kolei! Na pewno byłoby im to... na rękę, nomen omen. Ale z drugiej strony...  Moźe i to hołd dla życia, uczczenie pamięci "numerów"?. Oni, te numery, też kiedyś byli młodzi, a nie mogli żyć tak, jak my żyjemy. Nawet pogrzebani nie mogli być tak, jak my zostaniemy pogrzebani - zostaniemy przypuszczalnie, chyba że znowu wydarzy się coś godnego pożałowania. Nie mogli, bo co? Bo czasy. Bo nie.

(ocalały A.D. 2014 zazwyczaj żartuje o swoim numerze, ale w rozmowie o własnym pogrzebie poważnieje i mówi: "to będzie jedna z niewielu okazji, gdy numer będzie miał porządny pochówek". Rzeczywiście, jest jednym na milion "numerem" który choćby tyle ma). (chociaż ładny pogrzeb zazwyczaj nie znajduje się na początku listy rzeczy których człowiek życzyłby sobie w życiu)

Takie potrafią być społeczeństwa.

Dwadzieścia pięć lat to ładna, okrągła rocznica. Ale chciałoby się zażyczyć: sto lat! Murze berliński, sto lat zburzenia na początek.

Fragment wywiadu z "WO"43/14:
- Jak wyglądali ludzie ze wschodniej części?
- W bajce "Momo" Michaela Endego jest taka scena, jak ludzie z kolorowych przemieniają się w czarno-białych. Takie było pierwsze wrażenie, jak gdy wychodziło się z tej drugiej strony. Momentalnie wszystko szarzało, cichło. Nawet w Polsce ludzie nie wyglądali tak smutno jak w NRD.
- 9 listopada minęło 25 lat, odkąd runął. Co wtedy robiłaś?
- Bawiłam się w nocnych klubach z amerykańskimi żołnierzami i z niczego nie zdawałam sobie sprawy. Rano włączam telewizor, a tu ludzie skaczą po murze. Boże! Co się dzieje? Natychmiast pojechałam do miasta. Ludzie się obejmowali, całowali, skakali, trąbili. Euforia trwała kilka miesięcy. Obcy ludzie mówili do siebie "dzień dobry". Jak szaro ubrana pani z szarym dzieckiem wchodziła do sklepu, to zaraz ktoś temu dziecku kupował cukierki. Wszyscy się do siebie uśmiechali i wierzyli, że będzie dobrze. Tak jakby skończyła się wojna. Najpierw miasto zalała szarzyzna. Czarno-biały film zaczął wsiąkać do kolorowego.

Ale potem zrobiło się jeszcze bardziej kolorowo.

niedziela, 26 października 2014

Pchłaszcze

Czując pierwsze chłody na ogonie (zamplifikowane, ostatecznie dużo podróżuję o wampirzej godzinie piątej nad ranem) przejrzałam ofertę jesiennych płaszczy dostępnych w tzw. zwykłych sklepach internetowych w-których-wszyscy-kupują. Wspaniały przekrój poglądowy przez współczesne konfekcyjne obiekty pożądania. 

Dochodzę do wniosku, że płaszcze sprzedawane obecnie można podzielić na dwie kategorie: 
a) opisane jako tak zwana "klasyczna elegancja", wyglądające jak kostiumy filmowe do roli ubogiej nauczycielki z zapadłej rosyjskiej GUBERNI, oraz 
b) "dresowa wygoda", czyli wyciągnięte szlafroki, którymi należy się owinąć, umiejętnie akcentując dekolt, żeby wyglądać jak rozflirtowany kloszard.
Wszystko szare jak designerska studzienka ściekowa i to nieraz za grubą kasę. I tyle, zero wyboru! Gdy w olbrzymim, międzynarodowym serwisie z ciuchami włączyłam filtr "fioletowy" w sekcji płaszczy, wyświetliły mi się cztery sztuki, z czego trzy w kolorze buraka. Ciekawe jest to, że niewiele się zmieniło od mody wojennej, no ale wtedy ludzie mieli usprawiedliwienie (trudno znaleźć lepsze uzasadnienie dla nieatrakcyjnego ubioru niż nazistowska inwazja) a i tak ubierali się bardziej elegancko i starannie! Szykownie, jak to mówili. Jestem głęboko rozczarowanym człowiekiem. Dodaję też nowy punkt do mojej listy najbrzydszych tworów mody wciskanych na co drugim ciuchu: wstawki z ekoskóry. Płaszczy też nie ominęły. Ohyyyda.

Dużo czytam o pchłach. Autopresja psychiczna. Śpię pod kocem chcąc odespać przedświtową aktywność przydrożnego upiora i śni mi się, że skacze po mnie stado usposobionych kąśliwie owadów. Myślę, że to HIPCHŁOCHONDRIA. A koc to PCHLACEBO (no dobra, właściwie nocebo).

Jak pozbyć się pcheł, instruktaż w tworzących logiczną całość krokach (kolejność ma znaczenie i nie można nic pomylić):

1. wykąpać kota (jeśli to fizycznie możliwe - trzeba przeprowadzić test punktowy z kotem i wodą. Jeszcze nieopisane, ale powszechnie znane z praktyki prawo fizyczne mówi, że koty i woda odpychają się siłami o identycznym kierunku ale przeciwnych zwrotach. Z doświadczenia wiem, że zwierzęta te wolą być spłukiwane prysznicem niż zanurzane w czymkolwiek. Miski odpadają, koty lubią siedzieć tylko w suchych miskach, wypełnionych wodą pasjami nienawidzą)
2. spryskać kota hojnie specjalistycznym środkiem bezwzględnym dla pcheł. Trzeba się upewnić, z opisu na opakowaniu, czy środek rzeczywiście jest bezwzględny. Nie można zadowalać się niebewzględnymi PÓŁśrodkami.
3. wrzucić wszystkie koce, kołdry, poduszki i inne miękkie i przytulne dla pcheł rzeczy do pralki (czy wystarczy pchły utopić, czy dla pewności trzeba też podkręcić temperaturę, np. do 60 stopni?)
4. odkurzyć wszystko, co istnieje, nie wyłączając miejsc, do których człowiek normalnie się nie zbliża, intuicyjnie i zupełnie słusznie spodziewając się poważnego zagrożenia biologicznego.
5. ponownie spryskać kota preparatem bewzględnym dla pcheł.
6. rozwiesić pranie pełne pchlich zwłok.
7. usiąść i starać się nie myśleć o pchłach.
8. na noc włączyć raid elektryczny (weci mówią, że działa na pchły).

Weci mówią również, że pchły kocie gryzą ludzi!! Chociaż ludzie nie są dla pcheł delikatesem. Wierzę, że weci wiedzą, co mówią, na pewno nie raz zostali bezczelnie obgryzieni.

Typowy współczesny pchłaszcz (za prawie 4 tysiące pln)

Muchozol (ok. 9 pln) 
- typowy insektycyd
(Podobno sprawdza się jako broń pierwszego rażenia w walce z pchłami)

piątek, 24 października 2014

Jak rozpoznać autentyczne zdjęcia post mortem

Po zwiędłej, skruszałej i zdmuchniętej przez wiatr zmian epoce wiktoriańskiej zostały stosy wyblakłych pamiątek z zakurzonych albumów. Fascynujące (na smutny sposób) jest to, że starannie zbierane i przechowywane pamiątki rodzinne trafiają w czyjeś obce ręce i są sprzedawane kolekcjonerom, a nikt już nie pamięta, kto, gdzie i po co został przedstawiony na zdjęciu, a każda fotografia opowiada przecież jakąś historię. Lub raczej: chciałaby opowiedzieć. Ale zazwyczaj tylko milczy.

Wiele osób kolekcjonuje zdjęcia wiktoriańskie, część z nich zainteresowana jest tylko podzbiorem zdjęć post mortem, czyli zrobionych modelom po ich śmierci na ostatnią z ich istnienia pamiątkę.

Problem polega na tym, że z uwagi na słabo lub wcale zachowane materiały źródłowe dotyczące historii zrobienia danego zdjęcia termin 'post mortem' jest znacznie nadużywany. Zdjęcia wiktoriańskie można podzielić na:
1) ewidentnie będące post mortem, co do czego nie ma właściwie żadnych wątpliwości
2) zdjęcia niejednoznaczne, co do których trwają spory wśród osób siedzących w temacie
3) zdjęcia mogące kojarzyć się z post mortem, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa nimi niebędące, jednak sprzedawane jako post mortem osobom, które we wszystko z jakichś przyczyn są skłonne uwierzyć
4) tzw. zwykłe focie.

Jest dość zadziwiające, jak łatwo do kategorii pierwszej są przyporządkowywane zdjęcia z podpunktów 3) i 4). W tym względzie każdy zainteresowany może się więc opowiedzieć po jednej lub drugiej stronie barykady: bezkrytycznej i tagującej jako post mortem prawie każde zdjęcie, które zostało zrobione w XIX wieku, lub zdroworozsądkowej. Wiecie, wiktorianie robili co prawda zdjęcia zmarłym, ale nie wyłącznie i nie jakkolwiek.

Jak rozpoznać autentyczne zdjęcie post mortem, w moim subiektywnym rozumieniu, postaram się przedstawić na przykładach, dla łatwiejszego wejścia w temat zaczynając od kategorii 4, czyli zwykłych zdjęć. Jeśli ktoś nie życzy sobie oglądać zdjęć osób zmarłych, przed dojechaniem do kategorii 1 proszony jest o opuszczenie strony i włączenie śmiesznych kotów na jutubie.

4) "Zwykłe focie"

Umieszczanie takich zdjęć w kategorii post mortem najbardziej mnie zadziwia. Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję na usprawiedliwienie tak szeroko zakrojonego szafowania terminem post mortem, jest to, że zdjęcia wiktoriańskie niewątpliwie różnią się od współczesnych, praktycznie wszystkie wyglądają dość dziwnie i niepokojąco, więc ludzie głupieją i tagują.







3) Post mortem to to nie jest, choć czasem i trochę może tak wyglądać. Uruchommy jednak nasze mózgi.

Tak, wiem, te nieszczęsne stojaki. Na jednym nawet jest kapelusz, prawda, że ładnie. Jeśli jednak uważacie, że zwłoki mogą tak opierać się o stojak, jakby zaraz miały zamiar zakręcić wokół niego piruet, prawdopodobnie powinniście zgłosić się do terapeuty.

Ten sam przypadek. To, że z tyłu widać stojak, nie znaczy że należy uśmiercać post factum tego uroczystego i ewidentnie skrępowanego sytuacją chłopca.

To, że model na czymś siedzi, post mortem nie czyni.

Zdjęcie powyższe jest bardzo często tagowane jako post mortem, ja jednak założę się, że nim nie jest. Możliwe, że jest to zdjęcie pre mortem (przed śmiercią), zrobione dziecku w ciężkiej chorobie, która śmiercią skończyć się mogła. Jednak umarli nie potrafią skupiać wzroku na obiektywie, ani tym bardziej się przeciągać.

Jak wyżej. Skupiony wzrok możliwość post mortem według mnie dyskwalifikuje. Ta dziewczyna również mogła być po prostu chora, a może poza to pomysł fotografa. Prawdy się nie dowiemy, ale nie przesadzajmy.

2) Problematyczne zdjęcia, które mogą być post mortem, ale nie muszą.

Zdjęcie powyższe przedstawia pulchną dziewczynkę upozowaną ładnie na draperii. Moim zdaniem nie jest to zdjęcie post mortem. Wiktoriańscy fotograficy stosowali różne, nieraz bardzo dziwne sposoby, żeby upozować swojego modela, nie wyłączając uspokajania środkami farmakologicznymi.

To zdjęcie zostało wykonane w studio w starannie dobranej scenografii i dopatrywałabym się w nim raczej zapędów romantycznych niż chęci upamiętnienia zmarłego dziecka. Dziewczynka trzyma się za serduszko w romantycznej pozie i patrzy w aparat.

To zdjęcie na pewno jest problematyczne, ale według mnie jest typowym zdjęciem pre mortem. Mogę obstawiać, że ta dziewczynka chorowała od dawna - jest wychudzona i drobna. Może została upamiętniona w dzień pierwszej komunii. Nie widzę powodu dla takiego skupienia wzroku na zdjęciu post mortem.

To zdjęcie jest bardzo dziwne z uwagi na to, że chłopiec nie został przedstawiony w typowej oprawie żałobnej. Jednak skręt jego głowy jest bardzo nienaturalny - na moje oko z jego karkiem jest coś nie tak. Może to policyjne zdjęcie na gorąco po wypadku. Trudno wyrokować.
To może być zwykłe zdjęcie z dzieckiem, ale moim zdaniem jest post mortem. Ta kobieta (zapewne matka) nosi strój mający cechy żałobnego.

 Kolejne popularne zdjęcie. Skłaniam się ku temu, że jest post mortem. Spotkałam się z ciekawym argumentem przemawiającym za tą tezą: postaci rodziców są rozmazane, a dziewczyny - idealnie ostra. Czyli jest jedyną osobą na zdjęciu, która W OGÓLE się nie ruszała.

1) Uwaga, dochodzimy do zdjęć mogących zdać się drastycznymi. Dla potrzebujących zapewniam drogę ucieczki: Śmieszne koty na jutubie 

Co daje nam pewność, że zdjęcie jest post mortem, czyli przedstawia osobę zmarłą? Przede wszystkim: oprawa i akcesoria. Wiktorianie przedstawiali swoich zmarłych na łożu śmierci albo w trumnach. W obu przypadkach nie szczędzono atrybutów śmierci: świec, czarnych lub białych wstęg oraz kwiatów - tych ostatnich podobno również po to, aby ukryć ewentualne przykre zapachy. Osoby przedstawiane na zdjęciach ze zmarłymi noszą przeważnie uroczyste stroje żałobne zgodnie z ówczesną etykietą.

Kwiaty, kwiaty, dużo kwiatów:



Jednoznaczna oprawa symboliczna:
 Łoże śmierci (umowne):


Trudno "kłócić się" z trumną:








Z góry przepraszam wszystkich, którzy przez zdjęcie poniższe będą mieli koszmary nocne, ale ma ono bardzo duży potencjał dydaktyczny: zobaczcie, czym (i jak wyraźnie) różni się zdjęcie osoby zmarłej i żywej, zwłaszcza ze względu na wzrok, spojrzenie. Moim zdaniem po prostu nie można się pomylić. Proszę więc nie tagować jako post mortem zdjęć osób skupiających wzrok na obiekcie!


Zachęcam do wyrażania własnego zdania i przedstawiania ciekawych argumentów pozwalających odróżnić zdjęcie "zwykłe" od post mortem.

piątek, 17 października 2014

Biedne zwierzę

Na pokrytej glazurą ścianie rozlał się rozdęty bezkształtny cień, niczym głowa małego smoka albo olbrzymiego węża. Coś musnęło lekko nagie ramię Louisa i umknęło. Louis szarpnął się gwałtownie jak rażony prądem, rozchlapując wokół wodę i mocząc dywanik obok wanny. Odwrócił się ze wzdrygnięciem i spojrzał wprost w mętne żółtozielone oczy kota córki, siedzącego na zamkniętej desce klozetowej. Church kołysał się powoli tam i z powrotem jak pijany. (...) Przyglądał mu się jeszcze przez moment - Boże, jego oczy były jakieś inne, zupełnie inne - a potem zeskoczył z muszli. Nie wylądował z niesamowitą kocią gracją. Zachwiał się niezręcznie, trącając zadem wannę, i zniknął. (...) Podszedł leniwie do kominka i klapnął na ziemię przed paleniskiem. Nie miał w sobie ani krzty wdzięku. Stracił go w ową noc, o której Louis wolał nie pamiętać. Stracił też coś jeszcze. Louis dostrzegł to szybko, lecz dokładne określenie, czego zwierzęciu brakuje, zabrało mu cały miesiąc. Kot już nie mruczał. A kiedyś warczał jak mały motorek, zwłaszcza gdy spał. Czasami Louis musiał wstać i zamknąć drzwi sypialni Ellie, by móc zasnąć. Teraz kot sypiał jak kamień. Jak trup.

Co prawda Church był kotem z powieści Stephena Kinga Cmętarz Zwieżąt i, potrącony przez ciężarówkę, został pochowany w lokalizacji tytułowej aby powrócić jako kot-zombie - na szczęście to tylko fikcja literacka - ale wiele fragmentów opisu się zgadza w porównaniu z Gambolem, która przeszła wczoraj sterylizację i ewidentnie nie jest sobą.

Biedne zwierzę wróciło od weterynarza zapakowane w czerwony kaftanik oraz owinięte różowym przylepcem w czerwone serduszka (wenflon zainstalowany na dłużej w razie emergency) jak wygnieciona i nieszczęśliwa paczka walentynkowa, a teraz jest praktycznie amobilne, ma początki depresji bo nie może się umyć (kaftanik) i nadal, z tego ostatniego powodu, emanuje dziwnymi zapachami, które wchłonęło u weterynarza (kocie futro to naturalny, ekstremalnie wydajny zapachowchłaniacz). Patrzy też na wszystkich z wyrzutem. No i nie mruczy, co jest pewnie niemym protestem. Ale wczoraj nie umiała zasnąć inaczej niż w ramionach homo sapiens, czym normalnie pogardza, bo ma swoje ulubione łóżeczko-legowisko kaloryferowe i z niego korzysta. Dowodzi to, że koty również potrzebują wsparcia psychicznego. Obecnie Gambol, choć ciągle nie odzyskała zgrabności i precyzji ruchów, przechodzi gastrofazę, odreagowując zapewne głodówkę przed- i poanestezyjną. W przerwach od jedzenia śpi jak włochaty kamień, co byłoby kolejną cechą wspólną z opisanym we fragmencie wyżej zombie-kotem.

Poza tym weci znaleźli na Gambolu pchłę i oświadczyli, że zajmą się nią (pchłą) jak tylko Gambol dojdzie do siebie. Co niestety oznacza, że reszta pcheł stanowiących paczkę krewnych i znajomych tamtej pchły (pchły są bardzo socjalne i chyba nie zdarza się, żeby były singlami, nawet te wielkomiejskie) mieszka w naszym łóżku, ponieważ nie posiadamy dywanu.

Czyli jednak nie uniknęliśmy elementów horroru.

Church, kot-zombie

Pchła, widok z różnych stron, co tworzy kompleksowy obraz pchły
(borze, jakie to ohydne. I pomyśleć, że teraz gdzieś takie siedzą i się na mnie gapią)

niedziela, 12 października 2014

Jesienie

Każdy moment roku ma swoje plusy (choć niektóre zdecydowanie mniej, niż inne). Aktualnie trwa moment który bardzo zawyża średnią zawstydzając inne części roku ilością swoich plusów. Wczesną jesienią, bo to ona jest tym momentem, jest ładnie, temperatura do życia optymalna dla stałocieplnych, zwłaszcza preferujących ciemne ciuchy, wszystko jest żółte i pomarańczowe, trwa sezon na boskie warzywa z adekwatnej gamy kolorystycznej, mam na myśli zwłaszcza dynie i kukurydzę. Rano wszystko wygląda zupełnie inaczej, zmiękczone przez śliczne, mleczne mgły, wieczorem księżyce są wielkie, czerwone i złowrogie, no po prostu nic tylko włóczyć się po starych ogrodach w pelerynie z kapturem, patrząc na wiewiórki mrocznym wzrokiem.

Mam to szczęście, że mój instututut, bądź co bądź zorganizowany w samym środku Krakowa, wśród PIĘTER betonu, gdzie McDonald stoi na KFC a Castorama na Ikei, a samochody jeżdżą w trójwarstwach, jakimś cudem ostał się w bardzo cichej, melancholijnie uroczej uliczce, gdzie stoją wielkie drzewa i rosną wiekowe domki, albo przynajmniej stylizowane na wiekowe, ale to już coś całkiem satysfakcjonującego. Instututut stoi w PARKU i należą do niego budynki DWORKÓW dziewiętnastowiecznych przerobionych na laby (ale tylko w środku, bo z zewnątrz prawie wszystko jest z epoki). Taki prezent od życia dla mojej osoby, nie. Świty nad tym parkiem, z tym dworkiem i z tymi drzewami, są po prostu oszałamiające, zwłaszcza jak jest mgła, ale jak nie ma to też. Mogę tym samym co rano czerpać doznań estetycznych podziwiając krajobraz i słuchając funeral doom metalu, którego słucham jesieniami tradycyjnie bo nie ma na to bardziej pasującej pory. W parku mieszka dużo różnych zwierzątek, wszędzie biegają zaaferowane wiewiórki z ultrapoważnymi minami, jakby mówiły, że teraz to już naprawdę nie ma żartów (o co im chodzi?). Wiewiórki są w różnych kolorach, rozmnożył się zwłaszcza fenotyp a'la ciemny kasztan.

Myślę nad uzupełnieniem garderoby jesiennej. H&M (ciekawe, jak różne są pomysły na wymawianie tej zwodniczo prostej nazwy. Ale na pewno nie powinno to być HA END EM) ostatnio strasznie się wygotyczył z zagadkowych względów i parę dni temu przeżyłam pewien szok kulturowy, ponieważ znalazłam na wieszaku tunikę z NAGROBKIEM, a także gacie w złote myśli pisane gotycką czcionką (złote z racji głębi, bo optycznie napisy były białe). H&M ma też dużo czarnych koronek, co prawda na razie brzydkich, ale Rzymu nie zbudowano w ciągu jednego dnia. Może niedługo znajdę t-shirty z obrazami Friedricha w Pretty Girl.

H&M(M jak Mrok)

Gambol znalazła sobie nowe zajęcie, które wymaga od niej chyba pewnej koncentracji i dlatego uskutecznia je głównie w godzinach nocnych, budząc wszystkich śpiących (poza rybami, które mają twardy sen pierwotnych kręgowców). Mianowicie otwiera szufladę, która akurat jest na wysokości jej nieimponującego wzrostu (jakieś 35 cm), następnie wyciąga wszystko, co w niej znajdzie, na zewnątrz i przechodzi do kolejnej szuflady, z którą robi to samo. Średnia nocna to dwie szuflady i jedna szafa w przedpokoju, która zabiera Gambolowi najwięcej czasu, ponieważ ma szklane drzwi, drzwi są ciężkie i Gambol musi się dużo przy nich nadrapać oraz nastudiować planów technicznych. Potem spracowany koteł ociera pot z futra i idzie spać kamiennym snem z poczuciem, zapewne, dobrze wypełnionego obowiązku. Wszystkie wyciągnięte rzeczy leżą w stosach do czasu, aż ktoś ich nie posprząta, wtedy Gambol powtarza procedurę. Koty są dziwne w czasem naprawdę trudny do wyjaśnienia sposób.

niedziela, 21 września 2014

Ukryte matki, albo wiktoriańskie superpomysły

Pojęcie perfekcyjnego zdjęcia jest bardzo względne, ale, jak się okazuje, ma bardzo długą tradycję. Jedną z licznych frapujących mnie mocno ciekawostek dziewiętnastowiecznych jest koncept tzw. ukrytych matek na zdjęciach z dziećmi. Pomysł skutkujący zdjęciem jak z horroru ma podstawy czysto praktyczne. - Dzień dobry, panie fotografiku. Prosimy o zdjęcie tego o dziecięcia. Tylko ono i nic poza tym, bo taki jest nasz zamysł idealnej fotografii do bezcennego rodzinnego albumu. To będzie wyjątkowa pamiątka. Płacimy dużo, więc chcemy, żeby wszystko było perfekcyjnie. - To wspaniale, ale muszę podkreślić, że jestem typowym dziewiętnastowiecznym fotografikiem i mój aparat, chociaż pod każdym względem ekscytujący, ma także pewne wady. W praktyce musimy nakłonić latorośl, żeby raczyła się nie ruszać przez minimum pół minuty. Inaczej zdjęcie, zamiast jak pamiątka, będzie wyglądać raczej na kiepski żart. - Sacrebleu. Co by tutaj...

Efekt powyższej hipotetycznej rozmowy okazuje się naprawdę zaskakujący, co więcej: w swoich ciekawych czasach raczył się utrwalić. (vide fotografie niżej. Scroll, scroll)

Robienie zdjęć dzieciom było pożądane od zawsze i jest do tej pory. W epoce ambrotypii dodatkową, bardzo skuteczną motywacją co zamożniejszych rodziców była, poza chęcią produkcji wiekopomnych pamiątek, wysoka śmiertelność małoletnich z powodu zapomnianych już dzisiaj chorób. Z jakichś przyczyn niektórzy rodzice chcieli mieć zdjęcie tylko dziecka, bez półśrodków w rodzaju dzidziusia na kolanach mamy (nie mam żadnego info o tym, że od każdej osoby na zdjęciu więcej trzeba było płacić ekstra). A że robienie zdjęcia kiedyś trwało naprawdę dłuższą chwilę, a nie że seria setki "foć" naprztykanych w ciągu minuty, więc trzeba było wymyślić coś unieruchamiającego na żądaną chwilę niesforny kilkuletni obiekt artystycznego uwiecznienia. Najbardziej, wiadomo, uspokaja uścisk mamusi. No ale rodzina chce zdjęcie bez mamusi. Jaki z tego powstaje, efektem burzy mózgów, złoty środek?


Otóż matki i opiekunki na zdjęciach przebierały się za:
1. krzesła
2. kanapy
3. zasłony
i inne elementy wystroju. Pomysł prosty ale sprytny - wszyscy chyba musieli być co do powyższego zgodni, najwyraźniej solidarnie ignorując kontrowersyjną wymowę efektu artystycznego, czyli czegoś na kształt wyobrażenia niewinnej duszyczki ściskanej przez ponurego żniwiarza. Niebywałe. Z drugiej strony - po prostu założę się, że w przyszłości Ziemianie będą tak samo się dziwić oglądając "upiększenia zdjęć", które nam współcześni wyprawiają z fotoszopem - nie dla żartów, ale z całą powagą, żeby zdjęcie wyglądało LEPIEJ.





Podobno uspokajanie dzieci na potrzeby zrobienia udanego zdjęcia zdążyło wyewoluować do rozbudowanej sztuki, na którą składały się rozmaite formy zabawiania, łącznie z wykorzystaniem żywych egzotycznych zwierząt, oraz farmaceutyczne środki uspokajające na bazie opioidów. Motto zakładu: Ważne, Że Działa.

Gdyby koty mogły głosować

Gambol nie lubi nowego rządu Ewy Kopacz.


 Jak ten czas leci. W jednej chwili mieszkasz z małą, puchatą kuleczką,
(spójrzcie na ten niewinny wyraz pyszczka)...a ona już w chwili następnej zaczyna mieć poglądy polityczne. I to chyba skrajne.

A może Gambol to anarchistka? Byłam z nią w unijnym punkcie wyborczym, nomen omen go zbojKOTowała podkreślając jego niską wagę czynnym oporem przeciwko wejściu doń ("rabata z kwiatami, kobieto, CHRZĄSZCZE"). Powtórzę test podczas wyborów parlamentarnych i prezydenckich pod kątem nowego bojKOTu. Ale dla Gambola do 2015 r. upłynie kawał życia, więc może do tego czasu skłoni się ku centrum i porzuci skrajne, buntownicze idee na rzecz wyważonej polityki rodzinno-pracowniczej.

sobota, 30 sierpnia 2014

Obrazy bez tytułu

Drogi Pamiętniku,
nie obraziłabym się za taki zestaw na ścianie


Niestety reprodukcje Beksińskiego jakiejś premium jakości znaleźć trudno. W większości dostępne są jako plakaty. Plakaty bardzo, bardzo szybko tracą kolor. Przypomina to wieszanie na ścianie naprawdę dużej pocztówki. Sklep http://www.boszart.pl/ drukuje reprodukcje na płótnie (obok nieśmiertelnych plakatów) i oferuje zabezpieczenie werniksem, czyli, śmiem przypuszczać, w skład tej magicznej mieszaniny wchodzi jakiś filtr zabezpieczający przed UV. No chyba że blaknięcie wywołane jest czymś innym. Jak można się zorientować, nie mam za wiele wspólnego z malarstwem. Pechowo, w/w zakład produkcyjny nie ma wszystkich wzorów, o które mi chodzi, a które wchodzą w skład zaprezentowanego powyżej Zestawu Idealnego. Pozostaje tylko czekać, szperać w necie i mieć nadzieję.

Ten obraz jest tak niesamowity, i reprodukcja jest dostępna. Niemniej nie powieszę go sobie na ścianie, bo znam możliwości swojej wątłej odporności psychicznej. Plus przypadki opętań w rodzinie pewniejsze niż faktura za prąd.

Jeszcze kilka bardzo i dość popularnych obrazów, moich ulubionych. Dostępne jako reprodukcje w całości lub w większości. Szkoda tylko, że Gugiel robi jakąś masakrę z kolorami.





Prawda, że Piękne. Patrzcie na ten wszechświat. Swoją drogą co za niezwykła biografia (może niezbyt zręczne słowo ze względu na jego pozytywny wydźwięk). Choroba żony, samobójstwo syna, tragiczna śmierć, a obrazy jak z pięknego koszmaru. Spójnie przeklęty całokształt. Ale to nic odkrywczego, nawet Wikipedia o tym pisze.

EDIT: Obrazy Beksińskiego są takie jakieś, hm, przestrzenne. Jakby nie były po prostu obrazem tylko naprawdę całym wszechświatem, oglądanym fragmentarycznie nie dlatego, że zamyka je rama płótna, ale ograniczenie patrzącego. Bardzo mi się kojarzą z teorią strun.

...TS przewiduje, że przestrzeń, w której żyjemy, ma co najmniej 10 wymiarów, przy czym trzy wymiary przestrzenne oraz czas są wymiarami otwartymi, natomiast pozostałe wymiary są SKOMPAKTYFIKOWANE* do rozmiarów niedostępnych naszemu codziennemu doświadczeniu, dlatego ich nie obserwujemy...

* - Skompaktyfikowane. Co za szalone słowo.
Cytat itialikiem, zaskakująco zresztą poetyczny, sponsoruje Wikipedia.

Ponieważ z powodu moich głupich przypisów cytat traci na mocy i efekcie, zamieszczam go jeszcze raz.

...TS przewiduje, że przestrzeń
w której żyjemy 
ma co najmniej 10 wymiarów
 przy czym trzy wymiary przestrzenne
 oraz czas
 są wymiarami otwartymi
 natomiast pozostałe wymiary
są skompaktyfikowane
 do rozmiarów niedostępnych naszemu
 codziennemu doświadczeniu
 dlatego ich 
nie obserwujemy...