niedziela, 9 listopada 2014

1961-1989

Dzisiaj dzień ważny, świecący światłem odbitym z powodu rezonującej historii. Gdy tak świeci, dodaje sobie urody: w tym świetle wyraźniej widać jego zalety. Przynajmniej mnie, czy jeszcze  kogoś, rusza to, że dwadzieścia pięć lat temu zburzono mur w Berlinie. To niedaleko.

Mur (ur. 1961 lub wcześniej, zm. 1989) był tylko ostateczną materializacją tego, co wzdłuż jego robaczej sylwetki i tysiąca zapartych w ziemię betonowych stóp od dawna istniało; w wcześniej w tym miejscu ciągnęła się ściana iskier niewidzialnych, ale gęstych i kłujących: na zetknięciu dwóch światów przeciwległych (polityka, powojnie, tu) zawsze są takie elektryczne wyładowania. Może nawet, gdyby odpowiednio długo poczekać (a chyba krótkie byłoby to czekanie), iskry złączyłyby się w litą ścianę i wyrosłoby tam pole siłowe. A co wtedy można by poradzić? Pola  siłowego nie da się przekroczyć. Podobnie prawie się nie da zdeptać muru i przejść na tę drugą stronę. Jeśli chodzi o ten konkretny mur i przekraczanie, to wielu próbowało i zginęło. Dziś już trudno powiedzieć, po co.

Skoro mur zburzono, to ktoś musiał go najpierw zbudować - nie umiem przestać o tym myśleć. Społeczeństwo to zwykła tkanka. Dziwna, ale typowa! Każdy buduje społeczeństwo, ono bez każdego nie istnieje, ale i każdy bez niego jest niczym, jak przychodzi do murowania. To paradoksalne i nielogiczne, ale najwyraźniej spotykane już na poziomie komórkowym (patrz: ciało). Problem (i korzyść) polega na tym, że każdy jest od społeczeństwa zależny. Co ono sobie wymyśli, trzeba wziąć, trzeba żyć w tym, bo żyjemy dzięki tkance, nie umiejąc nic w codziennej praktyce. Na przykład. Nie umiem nic wyprodukować. Umiem zrobić szalik na drutach (coś krzywy), ale nie umiem zrobić drutów. M'kay, druty czymś zastąpię, to prosta konstrukcja i szlus, ale nie umiem zrobić włóczki, nawet. Nie mówiąc o czymkolwiek innym. Jeżdżę szybko z miejsca na miejsce dzięki społeczeństwu, które dostarcza maszyn i ludzi, śpię w domu, w  prawdziwym domu - nie mam pojęcia, jak buduje się dom. A może więc pozostaje tylko się cieszyć, że społeczeństwo sprzyja. Mogło być o tyle gorzej. Mamy tyle oczywistych rzeczy, za które inni ludzie oddaliby wszystko... Ale akurat tego nie mieli do oddania.

Oglądałam/czytałam ostatnio fotoreportaż o osobach, które wytatuowały sobie na ramieniu numery obozowe swoich dziadków czy innych retropokoleniowych krewnych, obozowych ocaleńców. Moja pierwsza reakcja: o fu. Oh my. Przecież to jakby udawać, że tamci naziści ciągle żyją (nota bene "tamci", bo na ich miejsce zdążył już chyba wyrosnąć pewien zapas nowych). Przecież to jakby wytatuowali numer już na drugim Żydzie z kolei! Na pewno byłoby im to... na rękę, nomen omen. Ale z drugiej strony...  Moźe i to hołd dla życia, uczczenie pamięci "numerów"?. Oni, te numery, też kiedyś byli młodzi, a nie mogli żyć tak, jak my żyjemy. Nawet pogrzebani nie mogli być tak, jak my zostaniemy pogrzebani - zostaniemy przypuszczalnie, chyba że znowu wydarzy się coś godnego pożałowania. Nie mogli, bo co? Bo czasy. Bo nie.

(ocalały A.D. 2014 zazwyczaj żartuje o swoim numerze, ale w rozmowie o własnym pogrzebie poważnieje i mówi: "to będzie jedna z niewielu okazji, gdy numer będzie miał porządny pochówek". Rzeczywiście, jest jednym na milion "numerem" który choćby tyle ma). (chociaż ładny pogrzeb zazwyczaj nie znajduje się na początku listy rzeczy których człowiek życzyłby sobie w życiu)

Takie potrafią być społeczeństwa.

Dwadzieścia pięć lat to ładna, okrągła rocznica. Ale chciałoby się zażyczyć: sto lat! Murze berliński, sto lat zburzenia na początek.

Fragment wywiadu z "WO"43/14:
- Jak wyglądali ludzie ze wschodniej części?
- W bajce "Momo" Michaela Endego jest taka scena, jak ludzie z kolorowych przemieniają się w czarno-białych. Takie było pierwsze wrażenie, jak gdy wychodziło się z tej drugiej strony. Momentalnie wszystko szarzało, cichło. Nawet w Polsce ludzie nie wyglądali tak smutno jak w NRD.
- 9 listopada minęło 25 lat, odkąd runął. Co wtedy robiłaś?
- Bawiłam się w nocnych klubach z amerykańskimi żołnierzami i z niczego nie zdawałam sobie sprawy. Rano włączam telewizor, a tu ludzie skaczą po murze. Boże! Co się dzieje? Natychmiast pojechałam do miasta. Ludzie się obejmowali, całowali, skakali, trąbili. Euforia trwała kilka miesięcy. Obcy ludzie mówili do siebie "dzień dobry". Jak szaro ubrana pani z szarym dzieckiem wchodziła do sklepu, to zaraz ktoś temu dziecku kupował cukierki. Wszyscy się do siebie uśmiechali i wierzyli, że będzie dobrze. Tak jakby skończyła się wojna. Najpierw miasto zalała szarzyzna. Czarno-biały film zaczął wsiąkać do kolorowego.

Ale potem zrobiło się jeszcze bardziej kolorowo.