niedziela, 23 lutego 2014

Erotyka w literaturze

W większości książek dla dorosłych ktoś w którymś momencie uprawia jakiś seks. To nic niespotykanego. Są jednak książki, których, można powiedzieć, rdzeń koncentruje się na erotyce. Dopiero na tym rdzeniu przyczepiane są jakiekolwiek inne kwestie, jak bombki na choince. Wtedy wszystko pozostaje dodatkiem, bo najważniejsza jest seksualna podstawa. Można tak pisać całe tomy. Jak się okazuje, format powyższy może być realizowany na mnóstwo różnych sposobów, a skutki mogą być tak wybitne, jak i naprawdę okropne. Oto przykłady - niby wszystkie o tym samym, a jak skrajnie różne! Kolejność alfabetyczna.

Bukowski, Charles. Pisarz modny ostatnio i uznawany za wybitnego. Opierał swoje powieści na wątkach autobiograficznych, co było bardzo sprytne, ponieważ mógł dawać czytelnikom do zrozumienia, że wszystkie opisane sytuacje przydarzyły się jemu samemu, choćby z bohaterem łączyła go tylko płeć, pryszcz na nosie i preferencje alkoholowe. Jego książki to współczesna wersja historii o Kopciuszku dla facetów marzących o seksualnej sławie bez precedensu. Bohaterem fantazji Bukowskiego jest parchaty pisarz-alkoholik, do którego kobiety w każdym wieku, od dziewiętnastoletnich sióstr-bliżniaczek po seniorki, z jakichś przyczyn ustawiają się w kolejkach. Również: przebywając tysiące kilometrów, zapraszając swoje matki, córki i przyjaciółki i niekiedy pakując się bohaterowi do łóżka grupowo (są tak niecierpliwe że nie mogą czekać). Akcję każdej z powieści można podsumować w następujący sposób: "Dzisiaj przeleciałem Daisy, Danielle, Darlę, Debbie, Dianę, Donę i Doris, jutro zabieram się do litery E. Nie lubię życia.". Plus opisy wymagającej pracy listonosza.

De Sade, Donatien Alphonse François aka po prostu Markiz. Sztandarowy przykład pornograficznego evergreena. Markiz de Sade świetnie się bawił przy pisaniu swoich powieści działając sobie współczesnym na nerwy na wszystkie możliwe sposoby. Jego dzieła są nie tylko pornograficzne, ale też filozoficzne, co daje ciekawy efekt. Dobre podsumowanie, jakie przeczytałam kiedyś, to: "Do diabła, co za rozkosz mi dajesz, przyprawisz mnie o śmierć... Jesteś wspaniała, jesteś prawdziwym wzorem rozpusty... Usiądźmy i podyskutujmy".

Houellebecq, Michel. Jak dla mnie ulepszony Bukowski. Jego rozseksualizowani bohaterowie lepiej pokazują, czym jest smutek egzystencji - może też chodzi o aktualność tematów ze względu na kontekst czasowy (Houellebecq urodził się trzydzieści sześć lat po Bukowskim) choć pewne zjawiska są przecież uniwersalne. Może i Bukowski trochę skłania do myślenia, ale Houellebecq bardziej.

James, E.L. Pseudonim literacki, pod którym kryje się osoba odpowiedzialna za Pięćdziesiąt twarzy Grey'a, prawdziwy fenomen, który skłonił do czytania nawet kobiety trzymające się od książek z daleka z powodu ryzyka uczuleń. Gdy widzę babkę czytającą w tramwaju, to szansa, że będzie czytać którąś z części trylogii 50 Shades of Grey wynosi jakieś pięćdziesiąt procent. Co oznacza, że połowa kobiet będzie czytać właśnie to, a połowa cokolwiek innego (w "cokolwiek" mieści się cała literatura światowa we wszystkich językach). Pewnie słyszeliście przynajmniej raz w życiu hasło, że jeśli się jakiejś książki nie czytało, to nie powinno się na jej temat wypowiadać. Na pewno jest to prawdziwe w większości przypadków, ale od każdej reguły są wyjątki - podobnie nie trzeba próbować kupy, żeby wiedzieć, że to kupa. Ogółem jest to rozwleczone opowiadanie z Hustlera pisane jak książka dla dzieci, i po paru stronach jest to tak ewidentne że nikt mi nie wmówi, że przeczytanie całości cokolwiek zmieni. Nie mam nic przeciwko, że ludzie czytają takie książki - czemu nie, i to nawet fajnie, że pojawiło się coś dedykowanego specjalnie płci żeńskiej. Dziwi mnie po prostu, że czytają to prawie wszystkie kobiety, od gimnazjalistek po stateczne matrony, i jeszcze o tym dyskutują - to tak, jakbym ja przy stole powiedziała "Hej, no i co sądzicie o fotostory z najnowszego »Twojego weekendu«? Ja nie mogę doczekać się kolejnej części.". Moda nie zna logiki.



Jelinek, Elfriede. Też pisze powieści pornograficzne, podobnie jak E.L. James, tyle że w przeciwieństwie do tej ostatniej robi to tak dobrze, że dostała za to Nobla. Zupełnie zresztą słusznie.

Updike, John. Ten nieżyjący już niestety pisarz amerykański jest autorem przede wszystkim świetnych powieści obyczajowych, z których najsłynniejsza, dzięki ekranizacji z plejadą aktorskich sław, to Czarownice z Eastwick. A w temacie, Updike zaproponował swoim czytelnikom wyrafinowaną erotyczną prozę w powieści Brazylia - poetycką, a jednocześnie dosłowną.

Itepe.

wtorek, 18 lutego 2014

Rasiści w mięsnym

Nie jest łatwo być humanistą - zwłaszcza gdy jednocześnie jest się zwierzęciem wszystkożernym. Ogólnie można bez trudu zauważyć, że światem nie rządzą brokatowe reguły z filmów disneyowskich i że zjadanie innych jest chyba najstarszym z pomysłów, na jaki można było wpaść ku własnemu pożytkowi; niemniej nic nie jest czarno-białe i świat homo zmienia się produkując nowe problemy natury etycznej. Na przykład: czy zwierzę to bardziej jedzenie, czy raczej całkiem osoba. 

Zaczęło się od tego, że społeczność, w której zwierzęta hodowane są przemysłowo, cierpi raczej na przesyt żywności niż jej niedosyt. W związku z powyższym jedzenie mięsa nie jest czymś, bez czego nie można się obejść, a zwierzęta roślinożerne, choć w każdym ekosystemie są zjadane bez jednego "sorry", mają życie nie tylko krótkie, ale i niespecjalnie godne pozazdroszczenia, przynajmniej z punktu widzenia własnych naturalnych zwyczajów egzystencjalnych. Zapewne czym innym jest tradycyjny model hodowlany, w którym zwierzątko doglądane na własny użytek hodowcy może sobie - przed aktem przerobu na wartościowe białko - dłubać raciczką w błocie, dziobać dżdżownice, grzać się w słońcu, obserwować latające chrząszcze, chodzić tu i tam czy co tam jeszcze zwierzątka lubią robić, a czym innym - gdy pozyskiwane jest przez konsumenta jako paczka w markecie i właściwie od urodzenia jak paczka traktowane. Poza tym przemysł produkuje nadmiary i wielu osobom nie podoba się też to, że zwierzęta są mordowane a potem wyrzucane na śmietnik - chociaż osobiście myślę, że gdy już taka krowa zostanie zaszlachtowana, oskórowana i podzielona na porcje, to jest jej doskonale bez różnicy czy będzie zjedzona, częściowo zjedzona, wyrzucona, czy opłakana i pochowana z honorami. Ale ze współczucia ludzi dla zwierząt bierze się jeszcze jeden absurd: ewidentnego rasizmu, który zresztą wszystkim pasuje.

Na przykład: ostatnio w kopenhaskim zoo ubito żyrafę i nakarmiono nią lwy, z czego zrobiono pokaz dla publiczności, w tym gości mocno nieletnich (w rzeczy samej to kontrowersyjny pomysł). Żyrafa zaczęła być traktowana przez opinię społeczną niemal jak więzień polityczny. Pod petycjami "Odczepcie się od żyrafy, wy mordercy bez sumienia" zbierano krocie podpisów, inne ogrody zoologiczne deklarowały, że właśnie mają miejsce w boksie dla akurat takiej żyrafy, DOKŁADNIE takiej, licznie zgłaszały się też osoby prywatne oferujące grubą kasę w ramach kaucji za skazaną żyrafę. Ludzie zarządzający w duńskim zoo pozostali jednak niewzruszeni i teraz wszyscy ich nienawidzą.

W prasie regularnie czytam ogłoszenia zaczynające się od słowa "Ratujmy...", są to ogłoszenia fundacji wykupujących od rzezi konie oraz - od jakiegoś czasu - również inne koniowate (ale koniokształtność jest podstawą żeby być w ogóle branym pod uwagę jako kandydat do wpisania na ową listę Schindlera). Ogłoszenia zawierają łzawe historie o tym, jak to klacz Diana, osioł Franek czy ogier Herkules wiernie służyły swojemu właścicielowi (...) czas mijał (...) ale stały się niepotrzebne (...) i zamiast godnej emerytury (...) idą na rzeź i żeby temu zapobiec trzeba szybko uzbierać [kwota w PLN]. Wówczas zwierzę, które miało szczęście urodzić się koniowatym, zostanie wykupione i wysłane do specjalnego ośrodka końskiej spokojnej starości.

Wyobraźcie sobie teraz, że ktoś poświęca tyle czasu, wysiłku i pieniędzy żeby uratować jakąś świnię albo krowę. No way. A wszystko chyba przez to, że nikt nie ma okazji przywiązać się osobiście do świni czy krowy (konie wykorzystywane są w jeździectwie, więc wiele osób je lubi, bo widzi, że potrafią być miłe) i tym samym nie są one traktowane jak zwierzęta urocze, chociaż obiektywnie mogą takie być

 To specjalny gatunek puszystej krowy.
Żeby uzyskać efekt jak na zdjęciu potrzebne są jednak
długie godziny kąpania krowy w specjalnym szamponie,
suszenia i szczotkowania

A świat jest brutalny i jeśli nie jesteś uroczy to nie masz co liczyć na miłe traktowanie, nie będziesz też mieć żadnego ładnego imienia tylko numer.

Jakiś czas temu surfowałam po kanałach telewizyjnych z powodu ataku bezsenności. Natrafiłam na kanał KUCHNIA TV i program, w którym postanowiono pokazać, jak przyrządza się pyszny boczek - od podstaw. Dosłownie. Jednym słowem zaczęli od żywej świni i jej drogi na drugą stronę tęczowego mostu.

"Umieranie nigdy nie jest przyjemne, ale teraz przekonacie się, że nie wygląda to tak znowu okropnie w naszej Przyjaznej Rzeźni" - powiedział pan oprawca do ekipy telewizyjnej, która zgromadziła się, żeby popatrzeć i wyrobić sobie opinię na tak lub na nie. Pan wszedł do specjalnego boksu z jedną świnią, która miała chyba nawet jakieś imię w stylu Ferdynand, oraz wyglądała jakby mówiła "O, cześć, co dzisiaj robimy?". Potem przyłożył jej do głowy dwie elektrody, poderżnął jej gardło fachowym cięciem, powiesił za raciczki i z promiennym uśmiechem powiedział "Voila! no i jak?" do ekipy, która w tym czasie zmieniła kolor na różne odcienie zielonego. "Yyy, tak" - jęknęli filmowcy, podczas gdy w tle kołysał się ociekający posoką korpus Ferdynanda  - "faktycznie, mogło być gorzej".

Myślę, że gdyby każdy miał zjeść mięso dopiero wtedy, gdy je sobie sam pozyska, wegetarian byłoby znacznie więcej.

niedziela, 16 lutego 2014

Vulture Industries

W kwestii muzyki mam w sobie coś z autystyka, bo potrafię miesiącami słuchać dzień w dzień tego samego - co nie jest dobre, bo ile się traci; typowy syndrom "najbardziej lubię piosenki, które już znam", bo nie chce mi się słuchać tryliarda nowych płyt codziennie - i tak nic z nich nie zapamiętuję. Na szczęście mam już za sobą etap czytania w kółko tych samych książek, jak coś czytam ponownie, to góra trzy razy. Postęp. W każdym razie staram się czasem uniknąć skończonej antyinnowacyjnej degeneracji i zdarza mi się poznać coś nowego, co jest BARDZO dobre. Moje ostatnie odkrycie tego właśnie sortu to norweski Vulture Industries, który gra coś w rodzaju awangardowego metalu z rozpływającym się w ustach wnętrzem steampunkowo-horrorowym - w sensie klimatu. Wiek pary, morderca-szaleniec z nożem w zębach w ciemnej uliczce, mokry bruk, ołów na niebie - smog z kominów, Lovecraft etc (vide film poniżej).

Vulture Industries wydał do tej pory trzy LP, pierwszy - The Dystopia Journals - dość zachowawczy i nie tak wyróżniający się jak rewelacyjny  The Malefactor's Bloody Register, który (info z oficjalnej strony) zgłębia temat zbrodni i kary ze spolaryzowanych perspektyw: przestępcy i kata. To na tej płycie znajduje się mój ulubiony "Race for the gallows" z nieodłącznym intro "Crooks & Sinners", zresztą to kwintesencja klimatu eksploatowanego przez VI, od pierwszych słów:

Dark alleys, gas light haze
Smog riddled sinners in a gloomy maze...


Najświeższa płyta VI wydana została dosłownie przed chwilą, pod koniec 2013 roku i  ma tytuł "The Tower", ja jednak znowu wpadam w pętlę moich autystycznych przyzwyczajeń i słucham ciągle wybitnego dziecka środkowego. "The Tower" - po dwóch przesłuchaniach - zdaje się jednak trzymać poziom poprzedniczki. No i to światło gazowych latarni w ołowianej mgle...


niedziela, 9 lutego 2014

Ctrl C + Ctrl V

Pozwolę sobie donieść, że wedle badań OBOP uczciwość jest jedną z wartości życiowych cenionych przez Polaków najwyżej - obok życia rodzinnego, zawodowego i innych ważnych rzeczy, takich jak religijność i spokój, nomen omen: święty. Uogólnienia dotyczące narodu z jednej strony nie mają większego sensu, z drugiej skłaniają do szczegółowych analiz amatorskich. Trudno powiedzieć, że społeczność jest uczciwa bądź nie jest, ale "klimat ku uczciwości" w jednych krajach panuje wespół ze składem powietrza, a w innych znowu zupełnie nie jest w modzie. Ile się historii naczytałam w prasie publicystycznej - że Amerykanie ściągającego na egzaminie rzucają baribalom na pożarcie (wylizanie?), że Szwedzi już w ogóle nie zamykają na klucz swoich domów czy po pułap wypchanych samochodami garaży i muszą wymyślać drzwi pancerne od nowa, bo zapomnieli jak się je robi - takie rzeczy. Jakiś zespół prowokatorów dziennikarskich gubił ostentacyjnie w kilku europejskich stolicach portfele zawierające euro i czaił się, czy portfele zostaną zwrócone podstawionym właścicielom. Eksperyment zrobili też w Warszawie; Polska w tym rankingu była co prawda w ogonie, ale nie tak całkiem na końcu (dziennikarze stracili większość euro, ale nie wszystkie).

Nie wiem, czy te baśnie, klechdy i gawędy o innych krajach to prawda, mam w tym względzie mikre doświadczenie, ale Polska różne ma twarze. Do podjęcia tematu skłonił mnie wyhaczony ostatnio nius zaprezentowany przez autorów bloga o Gruzji, którzy twierdzą, że Katarzyna Pakosińska, która jest dobrą, myślę, artystką kabaretową, z wykształcenia polonistką i ostatnio też autorką, zamieściła w swojej najnowszej i jedynej jak dotąd książce (podróżniczo-wspomnieniowej) spore fragmenty owego bloga gruzińskofilskiego i zapomniała podać źródło. Potem okazało się, że bezźródłowe kopie i wkleje dotyczyły też innych książek (np. kucharskich) oraz serwisów internetowych, w tym Wikipedii. WIKIPEDII! Cała ta wycinanka została wydana w jednym tomie na przeszło dwustu stronach, pod wspólnym tytułem i jednym autorskim nazwiskiem, a całości patronował duch święty przeżyć osobistych. Te jednak okazały się osobiste w bardzo nikłym stopniu.

Artyści kabaretowi i poloniści w jednej osobie nie są zapewne reprezentatywnym podzbiorem społeczeństwa, ale coś jest na rzeczy. To się po prostu...dzieje. W necie działa na przykład cały przemysł pisania prac licencjackich i magisterskich, a nawet doktorskich - co więcej, nie jest to tak całkiem nielegalne. Chodzi o to, że autorzy takiego "opracowania" muszą iść w zaparte, że chodzi o "wzór" i że nie jest ich problemem, że ktoś się pod takim "wzorem" podpisze i przedstawi go na obronie - oni po prostu zakładają, że ktoś chce kupić opracowanie tematu swojej pracy, żeby zobaczyć, jak-by-to-mogło-wyglądać-gdyby-coś, a potem napisze coś własnego, gdy już będzie mądrzejszy w cudze doświadczenie i ubraną w twardy tekst teorię. Zarabiają w ten sposób przede wszystkim ludzie, którzy sami już wykształcenie zdobyli i często pracują na uczelni, uprzejmie ogłaszając się na forach i zapewniając o terminowości i solidności. Szczerze mnie to oburza.

A ściąganie na egzaminach uznawane jest za dowód sprytu i typowy sposób zaliczenia sesji - uczenie się to sposób awaryjny. To mnie też szczerze oburza. Oraz to, że Polacy sami o polskiej edukacji mają jak najgorsze zdanie. Mówią: 'kiedyś mieć magistra coś znaczyło. Teraz nic nie znaczy.' Za przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych stron, moi drodzy! Etyka to takie długie i trudne słowo...

środa, 5 lutego 2014

Corvus Corax

Od przysłowiowego zawsze uważam, że zaadaptowanie folku do muzyki alternatywnej było genialnym pomysłem w historii człowieczeństwa jako takiego. Rzecz jasna adaptować owe można na różne sposoby, ale moim zdaniem prawie każdy brzmi wprost ślicznie, dynamika i instrumentarium metalu (różne rodzaje) czy (punk) rocka i folku wspaniale się uzupełniają - no wiecie, jak coś jest dobre, to będzie wprost przepyszne z sosem czosnkowym albo chili. 

Corvus Corax wydał w zeszłym roku nową płytę Gimlie, chcę ją polecić bo jest zaskakująco bardzo fajna,  w dużej mierze rytualnie fajna. Podoba mi się ewolucja Corvus Corax, jest zupełnie w moim guście. Moje pierwsze spotkanie z tą niemiecką, objeżoną tradycyjnymi instrumentami grupą było zupełnie nieudane, bo zaczęło się od płyty Tanzwut, jedynego o ile się orientuję projektu elektronicznego pod tym szyldem. Wiele nie pamiętam, poza ogólnym wrażeniem że było to po prostu straszne, jak złamanie z przemieszczeniem (choć amatorzy muyki elektronicznej pewnie zawyrokowaliby co innego). Z kolei starsze płyty Corvus Corax z chórami trochę mnie nudzą, mimo że obiektywnie są okej, a najnowsze są już świetne - jak to miło, gdy coś jest świetne jednocześnie będąc najnowszym, prawda, że często jest zupełnie na odwrót.

CC przypomniał mojej osobie o sobie (przepraszam za tę frazę, ale nie mogłam się zdecydować czy napisać "mi" czy "mnie", ma ktoś pomysł co byłoby lepsze?) występując na Castle Party w zeszłym roku jako główna gwiazda jednego z wieczorów - był to ewidentnie dobry wybór bynajmniej nie wyłącznie ze względu na staż grupy (dwadzieścia pięć lat!). Zespół brzmiał jeszcze lepiej niż na płytach, co zawsze świadczy o artyście że się mu nie podskoczy, a niektóre melancholijne nieco utwory okazały się prawdziwymi hymnami koncertowymi, na przykład Havfrue z płyty Sverker (na koncercie mówili, że to duńska piosenka tradycyjna, ale jakoś nie mogę nic na ten temat znaleźć):



a czego więcej oczekiwać od występów na żywo jeśli nie świetnego przygotowania A TAKŻE nowej jakości w stosunku do nagrań studyjnych. Do tego było na co popatrzeć. To znaczy męska część publiczności mogła sobie popatrzeć na starodawne instrumenty, ładne były, a płeć przeciwna czuła się jak w pudełku czekoladek z różnych przyczyn (każda przyczyna stała w innym kącie sceny i grała na czymś innym, do tego nierzadko topless, hmm).

Gimlie naprawdę warto posłuchać, jest chyba jeszcze lepsza niż Sverker - właśnie jestem w trakcie wieloczynnikowej analizy w tym temacie.

niedziela, 2 lutego 2014

Widelcem po tablicy

Nie chcę bynajmniej tym wpisem sprawić, że ktoś poczuje się gorszy, ani  dokonywać symbolicznego zamachu na czyjąkolwiek wolność obywatelską z jej świętym prawem do mówienia co się chce i jak się chce. Po prostu muszę się gdzieś wyżyć w życiu. Chodzi o pewne konstrukcje leksykalne czy jak to nazwać językoznawczo. Nawet nie wiem na sto procent, czy są to błędy jako takie. Po prostu czasem, gdy się coś usłyszy, ma się silne wrażenie, że coś tu jest nie tak i że coś nie pasuje do czegoś, a to powoduje dyskomfort (dyskomfortu z reguły pragnie się unikać). To coś jak zgrzyt widelca przeciągniętego po tablicy, a to dźwięk tak straszny, że wolę go sobie nawet nie wyobrażać. Oto lista WYRAŻEŃ. Ich straszliwość polega przede wszystkim na powszechności. Nie można więc przejść obok nich obojętnie. Mnie na przykład notorycznie boli od nich mózg.

1) Bynajmniej, czyli banał na rozgrzewkę. Mam nadzieję, że większość Internetu już wie, jak się typa używa (patrz pierwsze zdanie tego wpisu, jestem strasznie dumna ze swojego niesamowitego sprytu - że udało mi się od początku wpleść w tekst wątek edukacyjny. Jestem sprytniejsza od księcia złodziei). "Bynajmniej" nie jest uniwersalnym słowem-kluczem zastępującym absolutnie wszystko, nie jest to tym samym synonim "przynajmniej", "niemniej", "bądź co bądź", "w każdym razie", "aha" ani podobnych, a - o dziwo - już w każdej z wyżej wymienionych podmianek słyszałam biedne, wymaltretowane bynajmniej.

2) Gazety. Uważam, że to dziwne, jak często ludzie nazywają gazetami wszystko, co można kupić w kiosku i co ma w środku jakiś druk. Nie wiem, czy dobrze wiem, ale zawsze mi się wydawało że gazeta wydawana jest codziennie, w przeciwieństwie do czasopism. Nader często czasopisma tzw. dla kobiet nazywane są kolorowymi gazetkami - ble.

3) Bajki. Nazywanie filmów animowanych, aka kreskówek, aka seriali rysunkowych bajkami. Zupełnie bez sensu.

4) Co można umieć? Niektórzy uważają, że można umieć angielski, czy tam inne esperanto. To taka dziwna hybryda umieć mówić po angielsku i znać angielski. How come.

5) Różne rzeczy związane z modą (punkt zbiorczy). Osobliwe jest, że o ile powyższe przykłady są zaledwie czymś w rodzaju dyskretnego molestowania językowego, o tyle pisząc czy mówiąc o ubraniach niektórzy popełniają już właściwie gwałt zbiorowy. A pragnę zauważyć, że w Internecie takie rzeczy dzieją się na co dzień...!!! Najwięcej za uszami mają portale i blogi nazywające same siebie MODOWYMI - co to w ogóle jest za słowo, dzień dobry - czyli traktujące o ciuchach. 

Klasyczny jest czasownik ubierać. Jeszcze jestem w stanie zrozumieć (nie mylić z "zaakceptować"), że ktoś mówi ubrać kurtkę czy jakiś tam inny element odzieży, ale ubrać buty? Ubrać rękawiczki? Ubrać czapkę? Przecież wyżej wymienione nawet nie są ubraniem. Raz natrafiłam w darmowym czasopiśmie studenckim UJotu na artykuł o tym, jak się ubrać na jogging zimą - biedactwo studiujące dziennikarstwo, które ten artykuł napisało, uważało najwyraźniej że znalazło złoty sposób na piękny styl tekstu bez powtórzeń i precyzyjnie używało założyć i ubrać na zmianę.

Lubię ciuchy, ale po prostu nie cierpię o nich czytać. Męczące są te wszystkie powtórzenia: outfit, look. Luk luk luk luk. I ciągle tylko inspiracja, stylizacja, dobrze że nie prostytucja. Inspiracja to takie ładne słowo, a wszyscy wycierają nim podłogę jakby było mopem w oborze. "Stylizacja" to samo. Już nie można się po prostu ubrać tylko zawsze musi być stylizacja. "Stylizacja" bo co?

# # #

Już mi lepiej. Przynajmniej do czasu.

Przy okazji chcę wystosować przestrogę. Otóż ktoś powiedział mi kiedyś (nie, nie że przebywają tam zmarli władcy i patrzą na nas) że słyszał jak panie w zoo powiedziały o szympansach "o, patrz, SZYMPANSE"). Bardzo mnie to zafrapowało, do tego stopnia że nawet narysowałam podczas jakiegoś nudnego wykładu obrazek, który zatytułowałam "Szympanse w Zaroślu" i tak mi się te szympanse wdrukowały, że do teraz muszę się zastanawiać czy poprawnie jest szympanse czy szympansy. Przestrzegam przed wdrukowywaniem sobie rzeczy. Na szczęście nie muszę tego słowa często używać.