sobota, 26 lipca 2014

Castle Party 2014

Ghee! Udało mi się odespać CP - właśnie przed chwilą. Wszystko dlatego że moje wolne, które ogłosiłam w instutucie jawnie, bezkompromisowo i już w kwietniu, było systematycznie uszczuplane i nadkrawane z każdej strony aż w końcu wyszło na to że najlepiej jakbym wróciła już w poniedziałek, skoro w ogóle muszę jechać - no way, odpowiedziałam! Wróciłam we wtorek, o szósmej zresztą rano. Cieszę się, że weekend wreszcie nastał. Na CP nie da się spać z powodu licznych atrakcji całodobowych a także tego, że na polu namiotowym względny chłodek - nawet nie chłodek, tylko temperatura jakkolwiek optymalna dla stałocieplnych - panuje bardzo krótko, jakoś między godziną piątą a siódmą a.m. Potem bezlitosne słońce uniemożliwia sen lub nawet wypoczynek. No chyba że pada deszcz. W tym roku akurat ten problem nie wystąpił. Było tak gorąco że wreszcie wiecznie zimna woda pod prysznicem przestała stanowić jakąkolwiek niedogodność.

Mimo to mam liczne piękne wspomnienia, albowiem w tym roku skład koncertowy był chyba najlepszy ever. Nie obyło się bez zaskoczenia, efektu łał i poważnych refleksji. Na przykład nagroda specjalna dla najgorszego występu z całego festiwalu, gdyby takie przyznawano, powinna bezsprzecznie powędrować do She Past Away (chociaż niektórzy twierdzą, że bezkonkurencyjnie najstraszniejsze było The Klinik, niemniej nie widziałam osobiście, bo zmyłam się zmyć z siebie kurz przed Moonspellem, co najwyraźniej było dobrą decyzją). Nagrania studyjne She Past Away to nastrojowy, szlachetnie minorowy gothrockodarkwave, tymczasem dwóch typów na scenie wyginało się do puszczonego z taśmy płaskiego pipczenia, starając się nie upuścić gitar, które wzięli ze sobą chyba przez przypadek, albo do dekoracji, bo na pewno nie do grania. To było największe rozczarowanie. Ale nikt nie płakał długo.

She Past Away gra c*j-wie-dur

Interesujący inaczej był także występ London After Midnight. Ta amerykańska formacja znana jest z dawkowanych publiczności oszczędnie (chociaż podobno teraz szykują nową płytę) wielkich gotyckich przebojów o tym, że darkness is all I want to see itp. Zespół ma imidż tak mroczny że gra na żywo jakby szczerze nie lubił swojej pracy - oto jak wyglądał cały występ. Last two songs, you choose - powiedział frontman po 40 min. grania, takim głosem, jakby pytał, czy paczka zwykła czy priorytet. Nie czekając specjalnie na reakcję grupa odbębniła Kiss i Sacrifice i się zwinęła, ustępując miejsca Deine Lakaien, na temat której to formacji nie mam za wiele do powiedzenia, ponieważ nigdy nie rozumiałam jej fenomenu. Ale ludzie mówią, że grali wszystkie utwory w dwa razy wolniejszym tempie i że trudno to zrozumieć.

Zupełnym przeciwieństwem wyżej opisanego sposobu na dostarczenie publiczności tematu do dyskusji był występ piątkowej gwiazdy głównej z Portugalii, na który zresztą prawie się spóźniliśmy, ponieważ panu z namiotu sprzedającemu żółtą gazowaną wodę opisaną na szyldzie jako piwo akurat popsuł się ten wihajster do nalewania - to znaczy nie tyle się popsuł co działał gorzej i wydłużał operację, i to wymagało decyzji natychmiastowej i radykalnej. Tak czy inaczej, back to the point, udało mi się w końcu dotrzeć możliwie blisko sceny. Trzeba przyznać, że zespół Moonspell ciężką pracą, pielęgnowanym talentem, miłym usposobieniem i atrakcyjną aparycją zapracował sobie na zupełnie zasłużony status żywej legendy i zupełnie nie wiem, czemu do tej pory nie chciało mi się wybrać na żaden koncert mimo licznych okazji - to nie było dobre, ani trochę. To znaczy zaszłe niewybranie się, nie koncert, który był wspaniały. Grupa wykonała piękny wizg przez całą swoją dyskografię, wybierając rozważnie i bardzo umiejętnie najlepsze utwory z różnych okresów ćwierćwiecznej swej twórczości, kończąc oczywiście na największym hicie koncertowym Alma Mater a na bis grając Full Moon Madness, bardzo ślicznie. Jak przyjedzie znowu do PL to idę, lub wręcz biegnę.

O ile London After Midnight zaprezentował poziom interakcji z publicznością zgoła niedostateczny a Moonspell - idealny, o tyle The 69 Eyes było interaktywne aż zanadto. Wszystko dlatego że zespół wkrótce będzie obchodzić 25-lecie istnienia, czego nie omieszkał oblewać już w trakcie występu. Co zaskakujące, ilość wypijanej sukcesywnie whisky zdawała się działać na korzyść ich sceniczno-muzycznej sprawności, bo po zagranym dość okropnie otwierającym koncert Framed in Blood było już tylko lepiej. Tylko Jyrki (frontman) przed ostatnim utworem, a było nim Lost Boys (nie wiem, co ludzie widzą w tym kawałku) tak się rozgadał, że można się było poczuć jak na czymś w rodzaju plebiscytu Jedynki. Należy dodać, że nie gadał nic ciekawego, poza tym że zdradził swoje prawdziwe fińskie nazwisko, które jest oczywiście nie do powtórzenia, ale podobno po angielsku znaczy Castlerock. Ale było wporzo, spodziewałam się, że będzie gorzej, a i publiczność dobrze się bawiła.

Wśród tych licznych kontrowersji nie zabrakło i występu najlepszego, mianowicie - Alcest, który podarował snom mym piękny koncert w ciepłym świetle mającego się już ku zachodowi słońca. Sceneria nadzwyczaj adekwatna: muzyka Alcest pełna jest światła, mimo że określana jest czasem jako darkgaze, a to przez niezbyt liczne, ale konsekwentne w dyskografii wstawki black metalowe, bardzo zresztą słodkie. Ale dość powiedzieć, że występ na żywo nie tylko spełnił moje oczekiwania, ale wprost mnie znokautował - o ile płyty brzmią dobrze i znając je byłam jak - są ładne, lubię je - to na żywo kunszt gitarowego instrumentarium urywa części ciała! Purrfect! A na finiszu dostałam prezencik w postaci mojego ulubionego pięknego Souvenirs d'un autre Monde przed finałowym, wystrzeliwującym w kosmos Délivrance. Ponieważ tak wielki talent nie może pozostać bez pozytywnego feedbacku, upolowałam zespół pod sceną, bo przyszedł oglądać London After Midnight (chociaż ci ostatni powinni czyścić im buty włosami), podziękowałam frontmanowi za piękny występ i pogłaskałam go po włoskach, jest taki kochany! Niestety nie mam zdjęcia, ponieważ jeśli macie znajomego, który potrafi robić zdjęcia w nocy, w kraterze wulkanu, robiąc salta itd. to na pewno nie będzie go w pobliżu, gdy jest potrzebny, bo akurat uwiecznia na kliszy namiot z punktem medycznym czy coś podobnego.

W niedzielę tradycyjnie dzień upłynął pod znakiem industrialu i electro. Warto zauważyć, że w tym roku nie trzeba było kupować osobnych biletów na koncerty w eks-kościele - a mimo to I TAK znowu mnie tam nie było. Powód jest prosty - wszystkie interesujące mnie kościelne koncerty, doom metal itd., miały miejsce w piątek i sobotę, podczas INNYCH interesujących mnie występów na zamku, a w niedzielę nawet kościół został opanowany przez wirusa electro, na który wciąż nie wymyślono skutecznej szczepionki. Rozumiem, że jak ktoś kupuje karnet jednodniowy, to jest na pewno zadowolony, że może słuchać jednego rodzaju muzyki - w domyśle swojego ulubionego - gdziekolwiek się ruszy, ale fajnie by było, gdyby stylistyka muzyczna występów zamkowych i kościelnych była jednak trochę wymieszana każdego dnia, a nawet ułożona w tak zwaną szachownicę.

W przyszłym roku 16-19 VII. ;)

1 komentarz:

  1. Ech, też jestem rozczarowana She Past Away. Nie do tego stopnia co Ty, ale jednak. Myślałam, że to będzie gwiazda tegorocznego CP, no cóż...

    OdpowiedzUsuń