wtorek, 30 grudnia 2014

Stop hejtin

Wreszcie mam wolne, szok i niedowierzanie. Czuję się mniej więcej w ten sposób:

a także zmieniam stan skupienia na luźną plazmę wyzbytą priorytetów i stabilizującego kośćca obowiązków i dobrze mi z tym. Zaskakuje mnie, jak długo można spać o każdej porze doby i być z tego powodu niezmiennie zadowolonym. Oddaję się też takim zajęciom jak czytanie powieści obyczajowych o możliwie niedynamicznej akcji ("Fermenty" Reymonta - he; akcja rozgrywa się na stacji kolejowej), rozwiązywanie sudoku oraz tzw. gra w kulki (wirtualne).

Jak widać, uskuteczniam coś co nazywa się unikaniem wzruszeń (nomenklatura według niezastąpionych "Fermentów"). Jest to ważne raz na jakiś czas, jeśli chce się zachować zdrowie psychiczne.

Z tego też powodu unikam nieco Internetu. Oczywiście to nie jego wina. Podobno mieć dostęp do Internetu to jak mieć kontakt z milionami doradców jednocześnie. Brzmi to więcej niż zachęcająco. Jest to jednak kraina, w której wieje zmienny wiatr i przezeń można podryfować w naprawdę dziwne rejony, zwłaszcza jeśli nie chce się wkładać specjalnego wysiłku w ustawianie żagli oraz steru.

Internet to wspaniały i wciąż pączkujący żywy pomnik ludzkiej kreatywności, ale te wszystkie czarodziejskie owoce i ich odżywcze pędy wyrastają na cuchnącym błotku szlamiastych przywar, które każą mi się zastanawiać, czy wszyscy ludzie których mijam na ulicy, z którymi jeżdżę autobusami itd. to naprawdę krwiożercze, bewzględne bestie, które lubią obrażać innych zupełnie bezinteresownie, za to na różnorodne sposoby, nieraz bardzo wyrafinowane, jakby anonimowość była luzem dla hamulców i detergentowym poślizgiem pod płozy saneczek w sadystycznej konkurencji wolnej.

Mówi się, że to przede wszystkim posiadanie (i używanie) telewizora znacząco wpływa na obniżenie zadowolenia z życia i szkodzi tzw. równowadze wewnętrznej. W necie (właśnie, w necie) natykam się niekiedy na wypowiedzi osób, które twierdzą, że pozbyły się telewizora, bo urządzenie to w naturze swej szkodzi na zdolność skupiania uwagi, ale przede wszystkim, prezentując głównie treści drastyczne, wprawia w niepokój i wywołuje poczucie ciągłego zagrożenia. Dlatego osoby owe wyrzuciły telewizor, a teraz honorowe miejsce w ich domu zajmuje ON, komputer z dostępem do sieci (niektórzy mają urządzenia z dostępem do neta w każdym dosłownie pomieszczeniu).

Ja tam nie wiem. W stosowaniu telewizji można cały czas jechać na uspokajających programach przyrodniczych, albo pouczających programach o nauce na luzie. Tymczasem w necie nawet pod materialem wideo o życiu flamingów może wylać się fala czystej mizantropii, zwłaszcza jeśli ktoś napisze coś zupełnie niezwiązanego z tematem o tym, że  za PRL to każdy miał pracę, a teraz bieda i złodziejstwo, albo że pedały prześladują "normalnych" (skojarzenie z różowym upierzeniem flaminga)  i że teraz bycie normalnym jest tak rzadkie, że aż nienormalne, pozdro dla normalnych. Zaprawdę, otwieram jakiś temat i z góry potrafię, z dużą dokładnością, przewidzieć treść komentarzy. Dlatego na razie przechodzę na odwyk, na momencik, bo najpierw interesuje mnie, co ludzie mają do powiedzenia, a potem wychodzi jak zwykle.

Trumieniec wyjątkiem, z powodu zadowalającej ilości wolnego czasu (wakacje do szóstego!) zamierzam go nieco stuningować.

wtorek, 9 grudnia 2014

Oesu

Poniższa notka może urazić szeroko pojęte uczucia i ogólnie nie zachęcam do jej czytania.

Zasadniczo unikam podejmowania tematów religijnych ponieważ są dosyć kłopotliwe. Jednak poruszyć taki temat raz na dziesięć lat to częstotliwość prawdopodobnie bezpieczna i nie jakoś nadmiernie nachalna, więc postanawiam zrobić mały wyjątek i dać się ponieść inspiracji, jakiej dostarczyła mi ta strona: http://www.kazdystudent.pl/a/modlitwy.html, a konkretnie zamieszczony na niej bardzo ciekawy tekst dotyczący tego, jak się modlić, żeby modlitwa była SKUTECZNA, to znaczy żeby Pan Bóg spełnił prośbę w intencji której odmawiana jest modlitwa.

Z wiarą w Boga jest jak z jedzeniem. Jak z marynowanymi jajka... No dobra, może żeby porównanie było mniej przyziemne: jak z miłością (mam na myśli romantyczny podgatunek). Można się w kimś zakochać, nawet jeśli obiekt składa się z jednej wielkiej wady, i odkochać się jest trudno, albo i nawet niemożliwe. Podobnie nie można zakochać się w kimś na zawołanie, nawet jeśli, podsumowując za i przeciw w skoroszycie Excela, chodzi o kogoś tryskającego zaletami i pękającego od cnót, prawdziwy ideał ukuty w kuźni ideałów itp. Jest to uczucie, które jest albo nie. Np. William Styron (♥) napisał w powieści Lie down in darkness:  
 "I tried to tell you that love wasn't in the mind or the heart or the flesh, but something that comes as easy as morning and never leaves."  
Pomijając to, że zupełnie się z w/w zgadzam, zmierzam do tego, że w Boga tak samo po prostu się wierzy i trudno przestać, albo się nie wierzy, niezależnie od dowodów, "dowodów" i innych świadectw na korzyść opozycji. Lub też, jest się tzw. istotą duchową bądź się nie jest. Dlatego, chociaż jestem człowiekiem areligijnym, akceptuję i staram się zrozumieć przeciwne stanowiska, a także czytam czasem z ciekawości takie teksty jak wyżej wymieniony (natrafiłam na niego z powodu internetowej reklamy).

Tekst zaczyna się mocnym wejściem:
Kiedy byłam ateistką, miałam dobrą przyjaciółkę, która często się modliła. Co tydzień mówiła mi o sprawach, które powierzała Bogu, i co tydzień widziałam, jak Bóg czyni coś niezwykłego w odpowiedzi na jej modlitwę. Obserwowanie czegoś takiego tydzień po tygodniu jest dla ateisty naprawdę trudne do zniesienia. Po pewnym czasie argument o „zbiegu okoliczności” brzmi zupełnie nieprzekonująco.

Na szczęście powodzenie w życiu nie jest wprost proporcjonalne do ilości wystosowanych modlitw, inaczej dawno mieszkałabym pod mostem w kartonie po chińskim jedzeniu na wynos.

Puenta tekstu jest taka, że żeby modlitwa została wysłuchana, należy nawiązać "osobistą więź z Bogiem" 
(Wyobraź sobie, że Jan Kowalski postanawia zwrócić się z prośbą do rektora Uniwersytetu Wrocławskiego (którego nawet nie zna), by ten podżyrował mu pożyczkę na samochód. Oczywiście nie ma na to żadnych szans -- zakładamy, że rektorowi nie brakuje piątej klepki. Jednak jeśli o podżyrowanie pożyczki na samochód poprosi go córka, rektor z pewnością się zgodzi. Więź ma znaczenie.)
Powyższe sugeruje wprost, że Bóg w spełnianiu próśb kieruje się przede wszystkim czystym nepotyzmem (co mnie nie dziwi, jest to tylko jedna z wielu jego wad). Dziwi mnie natomiast postawa wyznawców: wymowa tekstu jest jednoznaczna - jak to zrobić, żeby Bóg pomógł Ci w Twoich osobistych problemach (Wiemy, że ludzie chorują, a nawet umierają, mają poważne problemy finansowe i dopadają ich różnorakie przeciwności...). Różnorakie, kurna, przeciwności...! Nie wiem, jak to ująć, żeby nie zabrzmiało zbyt pompatycznie, ale nie rozumiem, jak można się modlić o jakieś pierdoły typu zdanie prawa jazdy albo przyznanie kredytu na remont łazienki, jeśli na świecie jest chociaż jedna osoba, która nie ma co jeść albo ciągle marznie (a jak już się odhaczy ludzi, nie można pominąć zwierząt- skoro PB powiedział, że człowiek ma nad nimi panować, to po co dał tym biedactwom układ nerwowy, nie mówiąc o zdolności do odczuwania emocji? W imię zasady, że duży sadyzm zawsze jest lepszy niż sadystyczny półśrodek?). Tymczasem chrześcijanie modlą się o siebie, lub co najwyżej o krewnych pierwszego stopnia, jednocześnie dając swojemu PB do zrozumienia, że podejmuje kiepskie decyzje zsyłając na nich choroby i inne problemy (relacja bóg-wyznawca ogólnie nadaje się na kozetkę do psychoanalityka). Nie wstyd im? Nie czują się z tym głupio i jak skończeni egoiści? Pytam poważnie.

Po powyższej lekturze (mimo tak mocnego wstępu) mój stosunek do idei boga promowanej przez chrześcijaństwo pozostał niezmienny, czyli dość lodowaty. Już wolę buddyzm, tam przynajmniej mają przejrzyste wytyczne do natychmiastowego zastosowania praktycznego (np. "powstrzymanie się od mowy dzielącej ludzi" - a dajmy na to kościół jest miejscem obmawiania otoczenia ożywionego już niemalże na mocy polskiej tradycji); tymczasem z dziesięciu przykazań dość ważkie "nie zabijaj" zajmuje piąte (!) miejsce, bo pierwsze trzy Bóg poświęca na to, jak go czcić, żeby mógł miło spędzić dzień, a takie priorytety cechują osoby posiadające władzę ORAZ mające niskie poczucie własnej wartości. Trudno zdobyć się na poukładane moralnie życie z tak niestabilnym psychicznie przywódcą. No i jeszcze te wszystkie manipulacje emocjonalne, wymachiwanie przed twarzą "poświęceniem" jedynego syna, podczas gdy w samym dwudziestym wieku miliony zmarły w o wiele większych cierpieniach niż ten nieszczęsny ukrzyżowany jednorazowo Jezus, od czego minęły dwa tysiące lat. Czy Bóg nie czuje się głupio z tym niedojrzałym wybiegiem?

Myślę, że religie mają przede wszystkim funkcję porządkowania społeczeństwa: to zbiór zasad mówiący, jak się zachowywać, żeby zbiorowość ludzka funkcjonowała lepiej niż jako tako. Niestety wiele z nich głównie dzieli, zamiast łączyć. Chrześcijaństwo, nawet jeśli ma pewien potencjał wychowawczy, jest podatne na wypaczanie, ale i samo sobie winne (było napisać bardziej konkretne dziesięć przykazań. Ale uważam też, że to całkiem wygodne, tak móc sobie interpretować Słowo Boże według własnego widzimisię czy aktualnej prognozy pogody).

W każdym razie, jeśli ktoś, będąc chrześcijaninem, faktycznie posiada magiczną umiejętność osiągania wysokiej skuteczności modlitw, to czy mógłby modlić się za stworzenia, które FAKTYCZNIE cierpią, a nie za własną dupę? Dziękuję z góry, ja nie mogę, bo nie wierzę w te okropieństwa i nic na to nie poradzę.

niedziela, 7 grudnia 2014

Plz help

Mf, tak lubię Trumieńca i tyle rzeczy chciałabym na nim zmienić, i ciągle traktuję go jak siedzibę w remoncie. Obecne dekoracje i gadżety to czysta prowizorka. Niestety pod względem zawodowym jestem przez P.A.N. eksploatowana jak prowincja ropy naftowej. Od końca listopada do świąt nie mam ANI JEDNEGO dnia wolnego (uwzględniając weekendy) a ze względu na eksperymentoplan nierzadko przychodzę pierwsza (np. o szóstej rano - wstaję, zanim jeszcze na dobre zrobi się ciemno) a wychodzę ostatnia. W związku z tym póki co nie mam za specjalnie życia prywatnego (tę notkę też piszę z instututu). 

Ponadto czeznę (jest w ogóle takie słowo?) pod względem fizycznym. Staram się temu jakkolwiek zapobiegać i poświęcać przynajmniej pół godziny dziennie na podskakiwanie i machanie ciężarkami, tak jak robią to fit-ludzie z nagrania dvd (zajęcie dziwne z definicji). Obecne czasy są pod tym względem naprawdę nie halo. Tysiące lat przeciętne homo musiało się nazapierniczać, żeby coś upolować czy uzbierać i jadalnie przysposobić, jakieś kości z których można wyssać szpik, jakaś czaszka z której można wyjeść mózg itd., przy uprawie roli też trzeba się namachać, nie. A tu nagle łup i okazuje się, że dużo łatwiej skombinować dowolny produkt spożywczy, niż znaleźć okazję do jakiegokolwiek ruchu! Np. ja! Ciągle siedzę, stoję a potem znowu siedzę, w busach i autobusach! A przecież wskutek trudów i znojów dziesiątek tysięcy pokoleń biegających po sawannie człowiek ma całkiem niezłe ciało przystosowane do ruchu; może nie tak wspaniałe, jak słoń czy pantera śnieżna, ale jednak. Jak to skonfrontować ze skakaniem przed telewizorem? Co by pomyślał sobie o mnie mój afrykański przodek, obserwując ten dziwaczny dywanowy rytuał? Ale to i tak nie jest jeszcze najlepsze - czasem w weekend wyrywam się na boiskową bieżnię (jest w porzo i za darmo) a tuż obok wybudowali niedawno fitness club. Fantastyczne: ludzie płacą tam za to, żeby biegać na bieżniach elektrycznych jak chomiki i w tym czasie przez wielkie panoramiczne okna oglądają ludzi którzy biegają na boisku. Co prawda też nie jest to żadna czysta natura, bo biega się w kółko, ale przynajmniej jest prawdziwy stały grunt. Dzi-wne. Może tamci z fitness-clubu wychodzą z założenia, że odchudza tylko to, za co się zapłaci.

W instutucie zbudowali nam piękną, naukową łazienkę z prysznicem - na początku mnie to dziwiło, ale obecnie, biorąc pod uwagę mój grafik, uważam to za świetną inwestycję. Mam plecaczek do joggingu. Tani był, działa. Poważnie rozważam, żeby przynajmniej raz w tygodniu PRZYBIEGAĆ do instututu.